Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mając kryjówki po debrach i wąwozach, któremi te łany były pocięte i które opóźniały psów i jeźdźców.
Nieraz tu Aleksander szczuł chartami lisy i zające, więc znał wszystkie zakątki.
Rozejrzał się, oczami szukając „Pańskiej Debry“ i ku niej naprzełaj ruszył.
Łan był, zda się, tam gładki i równy, klacz szła raźno, gdy wtem raptownie się zatrzymała, wyciągnęła głowę, stuliła uszy i zachrapała.
Roześmiał się pogardliwie.
— Hej, złota, postarzałaś i znikczemniałaś w dostatkach. Boisz się śmierci, głupia! Wolisz pójść żydowi na skórę, przy końcu karjery! No, nie — na taki koniec my z tobą nie rośli.
Ale jej nie zmuszał do skoku, tylko się na siodle przechylił i patrzył.
Tu grunt się kończył przepaścią, na kilka sążni głęboką, na dnie, wiosną, strumień biegł z lasów, rwał grunt coraz drapieżniej, nawłóczył gałęzi, pni, kamieni. Dąb, który niedawno rósł przy brzegu, podmyty wodą, zwalił się w kłąb i sterczały korzenie jego połamane, ostre jak szpony, ziemia była niepewna, pod kopytami klaczy zaczęła się usuwać, zwierzę uskoczyło przerażone, kręcąc się i sapiąc.
Aleksander znowu wkoło się rozglądał, jakby plan topograficzny zdejmował, notował sobie w pamięci jakieś punkta. Wreszcie cugle zebrał i zawrócił ku drodze.
Chłodno było, ale twarz mu wciąż gorzała.
Spojrzał na zegarek: była druga po południu.
W Zborowie zapewne już odespali przetańczoną noc, musiał się śpieszyć i musiał zupełnie siebie opanować, żeby się niczem od reszty towarzystwa nie różnić.