Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dojeżdżali do Małyń, gdzie już stał triumfujący Adam.
— Czy pan uważa siebie za pobitego? — spytała zalotnie Gizela.
— Naturalnie, bom żadnej nagrody nie zdobył — odparł, pewny, że go spiorunuje.
Ale uśmiechnęła się tylko zagadkowo i zacżęła wołać na Adama:
— Możemy wracać. Wygrałeś, szczęśliwcze! Siadaj z nami! Mama już pewnie z obiadem czeka.
— A dobrze! — odparł Adam. — Ręce zmroziłem chyba. Ty bo, Olku, masz żelazną wytrzymałość, aż ci zazdroszczę. Ale się końmi pół-krwi nie porywaj na córki „Kormorana“. Mówiłem ci! Czy wam nie zimno? Wiatr syberyjski dmie. Kazałem klacze wziąć do stajni. Przyślę po nie Walentego. A co? Jak szły!
I, uszczęśliwony, całą drogę prawił i prawił, nie czekając odpowiedzi...
Ubierając się do obiadu, hrabianka długo przeglądała się w lustrze, zamyślona, wreszcie uśmiechnęła się po swojemu, trochę zalotnie, trochę lekceważąco i szepnęła przez zęby:
— Niech jedzie! Wróci, kiedy zechcę, i będzie, czem zechcę!