Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zaturkotało pod gankiem i wszedł strażnik.
— Jest fura! — rzekł.
Ranny poruszył się. Objął matkę za szyję.
— Zabierzcie mnie stąd! — powtórzył, starając się powstać i znowu zemdlał.
Wzięto go na ręce i ułożono na słomie w wozie. Na progu czatowała Józia i podała Kalinowskiej swą wełnianą chustkę. Oczy jej błagały, by ją też zabrano stąd, ale Kalinowska nie spojrzała na nią. Usiadła na wóz, wzięła głowę syna na kolana i wyjechali za wrota. Dopiero na drodze poczuła Kalinowska, że za nią jeszcze ktoś jest. Była to Warta, która wskoczyła do swego pana i lizała mu bezwładne ręce.
Tymczasem Wojewódzcy opamiętali się poniewczasie. Dziedzictwo rozpoczynało się feralnie, a wielki los zapowiadał się niefortunnie. Krew ostudziła ich, przyszła gorzka rozwaga.
Panna dostała dreszczów i gorączki, pani spazmów i migreny, pan upadł w fotel i milczał ponuro, widząc przed sobą sąd i kryminał, jeden tylko syn zachował przytomność umysłu, ale też nie oszczędzał rodziców, ani ich pocieszał.
— No, mamy kompletny pasztet! Udały się ojcu oszczędności i z księdzem i z rządcą! Można powinszować! — mówił rozdrażniony, chodząc po pokoju. — Ciekawym, jak ojciec teraz wybrnie z tego błota? Brakuje tylko, żeby ten drab umarł. Użyje wtedy ojciec spadku.
— Stasiu! Czy ty masz sumienie tak ojca nękać? — jęknęła matka. — Przecie ojciec bronił życia.
— Rewolwerem przeciw rękawiczce. Dla mamy to może słuszne, ale sąd inaczej na to patrzy. Wyrok nie podlega kwestji.
— Ależ on nie umrze.