Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zgubił już pan ten drogocenny gwoździk? — spytała po chwili ironicznie. — Zapewne kupując krawaty.
Spojrzał na klapę tużurka, zawahał się i odparł:
— Nie gubię nigdy drogocennych rzeczy. Mam ich bardzo mało.
— Jeśli pan w stosunku do tego zielska wszystko równie drogo płaci, zapewne zielników pan nie zbierze.
— Po to tylko sięgam, co bardzo drogie. Taniegobym nie tknął.
— Więc żebym ten gwoździk sprzedała panu za rubla, nie schowałby go pan? — spytała wyzywająco.
Chciała go zmusić do komplimentu, a potem spiorunować pogardą i lekceważeniem, ale on był uzbrojony y i silny.
— Albożem go schował? Wcale nie twierdzę. Pani sprzedała mi kwiat, jam go ofiarował.
— Ach, tak! — odparła szyderczo — I pan w handel go dał na Nalewki!
Krew mu uderzyła do oczu. Przecie rozdrażniła go: choć tyle triumfu, upokorzenie za upokorzenie. Wstał i stanął za krzesłem, cisnąc poręcz w rękach.
— Żeby pani była mężczyzną, toby jednego z nas jutro nie było na świecie. Policzkuje mnie pani bezkarnie, bom bezbronny wobec pani, bawi to panią. Ale teraz dosyć! Niech pani już nigdy więcej mego zuchwalstwa nie wywołuje, bo posłyszy pani prawdę, ale nie tak, jak się tego pani spodziewa.
— Taak? — rzekła przeciągle — To mnie właśnie interesuje i za następnem widzeniem podniosę rękawicę. Tymczasem za policzkowanie ma pan.
Wyjęła z za paska wiązkę konwalij, wspomnienie z tomboli i podała mu.