Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ten nagły zwrot zupełnie go oszołomił. Sekundę się zawahał, odurzony.
— Prawda, pan nie sięgnie, bo darmo! — dodała z uśmiechem, powstając, i, urwawszy źdźbło jedno, wsunęła mu w butonierkę, resztę zatknęła znowu za pasek.
Potem poszła do dzwonka i spytała wchodzącego lokaja:
— Pani jeszcze nie wróciła?
— Jeszcze nie!
— Posłałeś moją kartkę? Co pan hrabia odpowiedział?
— Że natychmiast służy.
— Jak tylko pani wróci, podawać obiad.
Lokaj wyszedł; usiadła na swem dawnem miejscu i mówiła, jakby wracając do przerwanej rozmowy.
— Jestem tak zmęczona dzisiejszą zabawą, jak bym ciężko pracowała. Mama wyrzuciła mnie przed bramą i pojechała do chorej kuzynki. Pojutrze czeka mnie raut na dobroczynność; w niedzielę mamy zaproszenie do księżnej Fanny, ale to mi się okroi, bo w piątek wyjedziemy. W każdym razie na kwestę wielkanocną musimy przyjechać. Pewnie tam na wsi straszne błoto i bezdróż?
— Dosyć, żeby nie przejechać, a za mało, by się utopić — odparł, równie jak ona, swobodnie.
W tej chwili wszedł Adam. Zwróciła się do niego.
— Mój drogi, wypisałam sobie hrabiego Romana. Trzeba, żebyś go poprosił o protekcję w sądzie, on ich tam wszystkich zna.
— Prawda! Że mi to na myśl nie przyszło! Bądźże spokojny o swą sprawę!
— Poco państwo mną sobie głowę zaprzątają? — odparł Aleksander zmieszany.