Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie chcę już więcej służyć i kolegować ze zgrają oficjalistów, złodziei! Czy ksiądz proboszcz myśli, że gdybym sługą nie był, oniby się ośmielili mnie tak oszkalować? Być narówni z tą klasą płatnych złodziei, to być do śmierci piętnowanym, zabić swą cześć i honor, albo, upomniawszy się o krzywdę, być wyrzuconym za drzwi, jako zuchwały sługa. W mojej kołysce nie lęgli się ekonomy i pisarze i jam na to się nie rodził.
— No, więc zapewne kupisz dobra, albo pójdziesz na Tatarów, a może będziesz hetmanem. Warjat jesteś i złe skończysz, jeśli się nie opamiętasz. A matka?
Kalinowski ponuro milczał.
Ksiądz zażył znowu tabaczki i kichnął.
— Ot, widzisz, co ci powiem. Fanaberjom daj pokój, ja ci naraję posadę. Piszesz dobrze? Zarekomenduję cię do mego stryja w konsystorzu za pisarza. Oficjalistą tedy nie będziesz.
Ale Kalinowski wstał i wziął za czapkę.
— Dziękuję księdzu proboszczowi, alem nie miejski ptak, ani wytrzymam nad biurem. Będzie, co będzie! Weźmiemy się za łby z dolą i albo wydrę jej szmatek ziemi na własność i miejsce między sobie równymi, albo ksiądz mi da darmo kilka łokci gruntu i odśpiewa mi raz ostatni, żem był osieł!
Pocałował księdza w ramię i wyszedł.
Gdy wstąpił po konia do Sucheńca, zastał w stajni gospodarza, który go właśnie oglądał.
— Ja jestem kupiec na pańską klacz — rzekł. — Daję panu od słowa za nią sto rubli.
— Macie, panie gospodarzu, dobre oko, a ciasną kieszeń. Zresztą, ona nie na sprzedaż.