Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stanął na środku pokoju, zbladł i dławił w sobie wyrazy zgrozy, oburzenia, wściekłości.
— Nie, on mi nic nie mówił, — wyrzucił z siebie wreszcie — bo się zabił. On był dobry powiernik. Nie zdradził twego zaufania.
— Tak to dziwnie mówisz, jakbyś nierad był, żem się pierwszemu tobie nie zwierzył! — rzekł trochę urażony Adam. — Przecie on był mi bliższym.
Lasota popatrzył nań z gorzkiem szyderstwem, od wrócił się i zaczął chodzić gorączkowo po pokoju.
— Powiedział mu, powiedział! — szeptał do siebie.
— Nie rozumiem, co cię tak alteruje! — zniecierpliwił się Adam.
— Pomimo różnicy materjalnej i pozycji światowej, on był moim stryjecznym bratem; i o familijnych sprawach powinien był pierwszy wiedzieć. Żeby nie ten nieszczęsny wypadek, drużbowałby Gizeli.
— Tak, różnica była ogromna między nami. Dobrześ postąpił, owszem, bardzo rozumnie nawet. Życzę ci szczęścia i wierzę, że je mieć będziesz, bo masz wszystkie dane na dobrego męża! No i nie masz więcej takich braci. To szkoda! Dobranoc ci! Jestem haniebnie zmęczony!
— Myślałbym, żeś się upił! — ruszył ramionami Adam i wyszedł, mrucząc: — Ten sobie kartami całkiem łeb osłabił!
A Lasota rzucił się w fotel i z godzinę siedział i myślał. Wreszcie strzepnął rekami.
— Miał rację kark skręcić, bo nie dla niego była to wszystko. Quelles canailles nous sommes tous, tous tous! Nie umiemy nawet zrozumieć, co zdrowe i uczciwe, nie umiemy nawet chcieć wielkiego! I ten słusznie od nas w śmierci się schronił.

KONIEC.