Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlatego chcesz go mieć, że na własnem zbankrutował. Doskonała kwalifikacja! W takim razie ja swoje folwarki wycofuję z głównego zarządu.
— I będziesz sama administrować! — wtrąciła oburzona matka. — A ja przy kim zostanę z moim Zajkowem?
— Mama zostanie ze mną. Ja dostanę Kalinowskiego.
— Może się założymy, że nie? — zawołał Adam.
— I owszem, załóżmy się!
— Pani, ostrożnie! — zaśmiał się Lasota. — Kto wie, pani może jest królewną, którą on postanowił zdobyć, i powie cenę: rękę pani!
— Po pierwsze, że on tego nie powie. Po drugie, że mu jej nie dam; po trzecie, że go dostanę za wynagrodzeniem, o którem Adamowi mówiłam: dwieście rubli miesięcznie. Taki jest zakład.
— No, no, nie brak ci tupetu! — mruknął Adam.
— Kiedyż wyjeżdżamy? — spytała pani.
— Nazajutrz po Trzech Królach, jak było postanowione.
Ale w tem jednem omyliła się hrabianka. Aleksander nie wrócił, interesów rosła góra, Adam był chory z gniewu i zmęczenia, pani Kalinowska stękała, Lasota się nudził, hrabianka traciła głowę wśród natłoku interesantów i musieli siedzieć w Zborowie.
Nareszcie dziesiątego stycznia o południu ukazały się przed gankiem srokate kuce.
Aleksander kazał się oznajmić, a był ubrany po wizytowemu, wyświeżony, elegancki, do siebie niepodobny.
— Pan jedzie z Warszawy? — zawołał, spojrzawszy nań Lasota. — Zhulany, wyniszczony, mizerny.