Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie; Józia będzie u nas, dopóki sama zechce.
— To już na zawsze! — zawołała z wybuchem szczęścia.
Roześmiał się rad, że komuś sprawił uciechę.
— Więc Józia mnie się nie boi?
— O, boję się! — szepnęła.
— No, kiedym taki straszny, to Józia ucieknie?
— Nie, tylko się schowam, jak się pan gniewać będzie.
— A Józia już na mnie nie gniewa się za to?
Wskazał jej czoło, przecięte białawym śladem blizny.
— Nie. Panu wolno, bo pan mnie nie odesłał do Kuhacza, jak Sucheniec radził. O, pan dobry i ja panu do śmierci tego nie zapomnę!
Stojąc w progu, Kalinowska słyszała całą rozmowę. Spostrzegł ją syn i rzekł:
— Myślałem, że to dziecko, a mówi, jak dorosła. Pierwszy raz w życiu ktoś mi rzekł dobre słowo. Dziękuję Józi i postaram się odpłacić!
Pogłaskał dziewczynkę po głowie i spojrzał na słońce, czerwono wschodzące nad polami.
— Trzeba ruszać w drogę!
Kalinowskiej tak ciężko było na sercu, że, nie chcąc się zdradzić głosem, nic nie odrzekła. Podała mu herbatę i, milcząc, patrzyła, jak udawał, że je. Oboje pasowali się ze smutkiem rozstania, wreszcie on odsunął filiżankę, wstał, do kolan matki się pochylił, ucałował jej ręce, przeżegnał się, po ścianach spojrzał, wziął za czapkę i tłomoczek. Wtedy przemówiła:
— Mało ludzi jeszcze na ulicy. Przeprowadzę cię za miasteczko pod figurę. Dobrze?
Skinął tylko głową i wyszedł, by klacz zobaczyć.