Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie; stoję wyżej. Kupiłem przecie od Kaczkowskiego domek i ogród w miasteczku, wymówiłem z Mniszewa kuce, pięć krów i dwie morgi lasu. Sprzęty domowe nam zostały, więc matka i Józia będę u siebie i niegłodne.
— Nie o nas chodzi. Mnie wszędzie dobrze, byle zajęcie, a dziecko przy mnie było bezpieczne. Ale ty?...
— Dla mnie to szczęście. Po tem, co mnie od niej spotkało, wolę nie mieć nic, niż tę trochę, co mnie trzymało na łańcuchu. Spłaciłem dług panu Lasocie, takem z tego szczęśliwy, że mnie tamto mniej boli. Pójdę dalej w świat, bom wolny. Tutaj tak strasznie ciasno i tak mało jest do roboty. Do nowego roku muszę pozostać, a potem jak ptak wylecę. Nie mam na co czekać, kiedy mi mama nie pozwoliła jej zabić.
— Ja nie wierzyłam, byś to uczynił, ale bałam się skandalu. Zabić ją, mój biedaku! Sambyś zginął raczej, a jej nie tknął.
Wzdrygnął się i jęknął:
— Jezu! Ale gdy ją kto weźmie... Ja muszę stąd precz iść, bo śmierć zrobię!
Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju.
— Śmierci mi się chce! — wybuchnął z rozpaczą.
— Olek, a ja? — rzekła zcicha.
Jak stał, tak runął jej do nóg.
— Matusiu, mnie się już rozum plącze i tak mnie dusza boli, żebym się jej pozbyć chciał z ciała. Co mam robić, co z sobą począć?
— Ja ci powiem. Nie targaj się, nie szalej! Czy ci pan Lasota zwróci te tysiące, czy nie, tu musisz pozostać aż do mojej śmierci.
— Matusiu, oszaleję z bezczynności!
— Będziesz służył w Zborowie!