Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spuściła głowę i poczęły jej łzy kapać na podłogę, bez szlochania, bez jęku. Takie milczące łzy, nad wiek dojrzałej istoty.
Wojewódzcy na chwilę zapomnieli o pieniądzach i interesach, poczuli litość dla biedactwa.
Panna zbliżyła się do niej, Wojewódzka podsunęła cukierki, Staś sięgnął do kieszeni i dał jej czterdzieści groszy.
Józia spojrzała na pieniądz i przeraziła się, że może myślą, iż prosi ich o co. Usunęła się.
— Dziękuję panu! — rzekła przez łzy. — Ja nie potrzebuję pieniędzy. Dziękuję panu — i cofała się coraz dalej.
— Patrzcie no, fajfla! — roześmiał się. — I czemuż nie chcesz?
— Bo nie zarobiłam! — odparła. — Jeszcze jestem za mała, żeby służyć za pieniądze.
W tej chwili turkot się rozległ i zaraz ukazał się Wojewódzki, sapiący z gniewu.
— Wyobraźcie sobie, co klecha zaśpiewał: tysiąc rubli. Szakale, nie ludzie! Powiedziałem mu, co o nim myślę, a on na to ośmielił się dawać mi moralne nauki i wskazywać obowiązki. No, przekonałem go!
— Coś zrobił? — spytała żona.
— Zagroziłem mu policją, jeśli nie pogrzebie jutro, i rzuciłem mu dwieście rubli. Na to obraził się, odrzucił mi pieniądze i powiedział, że czeka, bym groźbę wykonał. Myślał, żem mówił na wiatr. A ja ruszyłem na policję i już dostał rozkaz.
— To się dopiero tatko zasypał! — zawołał Staś. — Ksiądz, ten papier obwiezie po całem obywatelstwie i ładnie ojca umaluje. Uf, jak to było niedyplomatycznie!