Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łam. Wtedy zaczęła bardzo krzyczeć i kazała mi dać ot tę skórzaną książkę i świecę i potem jakieś papiery wyjęła i popaliła i wypędziła pana Aleksandra i panią Kalinowską, a mnie zakazała ich wpuszczać i powiedziała, że jak nie posłucham, to mnie po śmierci straszyć będzie.
— No, a kiedyż umarła?
— Ja nie wiem. Ja zasnęłam na dywaniku przy łóżku, nie budziła mnie, i rano patrzę, a pani jeszcze śpi, ale taka straszna, więc uciekłam do oficyny.
— A Kalinowscy wnet do pałacu poszli?
— Pan Aleksander posłał po wójta, a pani poszła po ogrodnikową i kucharzową.
— I ty z niemi?
— Nie, ja się bałam. Mnie nie wołali.
— Nie wieleśmy się dowiedzieli! — rzekł Staś i dodał po francusku. — Zresztą, ta mała wygląda mi na marjonetkę samychże Kalinowskich. Opowiada bajeczkę, której oni ją nauczyli.
Wojewódzka bystro przyglądała się dziewczynce.
— A ty, maleńka, bardzo żałujesz pani? — spytała.
Józia pomyślała chwilę, poruszyła ustami, ale nic nie odpowiedziała.
Roześmiał się szyderczo Staś.
— Przynajmniej to milczenie jest wymowne.
— A dawno już tu jesteś? — badała dalej Wojewódzka.
— Okropnie dawno! — szepnęło dziecko.
— A gdzież pierwej byłaś?
— U mamusi! — odparła, i widać było, jak jej oczy nabierały łez. — Ale mamusi już niema.