Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wynieść się do miasteczka, matkę umieścić na kwaterze, a samemu szukać czegokolwiek po świecie. Niewesołe miał przed sobą jutro — z łaski generałowej.
Tu się wzdrygnął, bo go tknęło sumienie, że nie był lepszy od tych za drzwiami, myślał tylko o sobie.
Ruszył się, drzwi otworzył, wszedł do jadalni.
Rodzina właśnie skończyła przekąski, pili herbatę.
Wojewódzki, gdy go ujrzał, skinął głową.
— A co tam? Może pan jeszcze co nam ma zabronić? — rzekł rozdrażniony.
— Chcę spytać, co będzie z pogrzebem?
— No, a cóż? Zapewne i za to trzeba płacić?
— Kupiliśmy już jaj i mleka! — wtrąciła pani. — Zgotowaliście nam miluchne przyjęcie! Niema co mówić. Dziękuję i nie zapomnę!
— Trumnę obstalowałem. Wieczorem będzie gotowa — rzekł rządca, nie podnosząc rękawicy i hamując się całą siłą. — Będzie kosztowała siedmdziesiąt rubli.
— Siedmdziesiąt rubli! Któż pana upoważniał do takich wydatków? Za sześćdziesiąt można mieć metalową z Warszawy. Może pan tę zachować dla siebie, ja w tej chwili do Warszawy telegrafuję.
— A zanim przyjdzie, upłynie trzy dni! — wtrącił Staś. — Nie wiem, jak kto, ale ja w tym domu nie zostanę.
Wojewódzki się opamiętał.
— To są warunki! Być na łasce rozboju rzemieślników! No, i ileż pan jeszcze narachuje kosztów!
Ale w Kalinowskim zagrała krew karmazynów.
— Nic nie porachuję. Zapłacę sam za pogrzeb. Jutro o dziewiątej będzie eksportacja. Proboszcz uprzedzony! — rzekł drżącym głosem i wyszedł.
Był jak pijany z oburzenia. W gardle dławiła go niezmierzona wściekłość, a zarazem paliły go oczy