Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Może być. Żebym miała zaślubić każdego, z kim się bawię, to chyba musiałabym zerwać z towarzystwem.
— Jeśli cię bawi Lasota, to dobrze! Niech dalej się stara!
— Już mi się znudził, jak inni. Zresztą, teraz jestem w fazie mizantropji. Żeby oni nie byli wszyscy tak zabijająco, nudno szablonowi! Zbrzydli mi, jak obicie na ścianie. Jeśli jeszcze w tym karnawale nie poznam czego innego, wyjdę chyba za ciebie, z rozpaczy i nudy.
— Mocnom wdzięczny za zamiar i pochlebne pobudki. Cóż tedy powiedzieć Lasocie?
— Nic, zaproponuj mu partję baka, to zapomni.
— Jak ty to serjo traktujesz!
— Równie serjo, jak i wy! Dobranoc! Jeszcze na tobie znać kuzynowskie libacje. Jacy wy śledzie!
— Jak on będzie miał za sobą tyle wspomnień co ja, wtedy nas porównaj. Niech-no odbędzie parę miejskich kampanij!
Gizela wzięła napowrót książkę do rąk i ruszyła pogardliwie ramionami.
— Powiększy rzeszę szablonów. Ma do tego nawet powołanie.
Adam, widząc, że jest w okropnym humorze, pożegnał się i wyszedł, i taką dał odpowiedź Lasocie:
— Miała atak grymasów. Nie warto z nią mówić. Jak się roztańczy, wtedy pogadamy.
Nazajutrz na rozstanie, Aleksander i Gizela wypowiedzieli sobie otwartą wojnę. Było to w Mniszewie. Starsze panie rozmawiały o nędzy ludu, Lasota droczył się z Józią, Adam przeglądał jakieś heraldyczne papiery, hrabianka kazała sobie pokazać raz jeszcze owe znalezione koronki.