Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tam też spotykał hrabiankę. Zwykle składał sztywny ukłon, ona odpowiadała kiwnięciem głowy i na tem się kończyło.
Pewnego dnia, w końcu października Michał, który należał do remanentu, przeprowadzonego z Mniszewa do miasteczka, wpadł konno do Zborowa i rzekł zdyszany:
— Niech pan zaraz jedzie do domu! Przyjechał jakiś stary pan po naszą pannę Józię i pani mi kazała duchem pana sprowadzić.
— A to co znowu? — pomyślał zdziwiony Aleksander, zamykając śpiesznie biuro i wołając o konie.
Spotkał Adama na progu.
— Gdzie to jedziesz tak nagle?
— Matka mnie wzywa. Ktoś po naszą sierotę przyjechał. Nie nie rozumiem. Jak ją nam zabiorą, to się matka zagryzie, tak się do dziecka przywiązała!
I zafrasowany wsiadł na wózek.
Dom swój zastał jasno oświetlony, a w saloniku, przy kominku, matkę, rozmawiającą z jakimś siwym panem. Józia, zapuchnięta od płaczu, siedziała przy Kalinowskiej, trzymając się jej ręki.
— Oto właśnie mój syn! — przedstawiła go matka.
Stary pan podniósł się i ukłonił, badawczo go mierząc oczami.
— Jestem Malicki, wuj tej małej! — rzekł, podając mu rękę. — Przed tygodniem przypadkiem w rozmowie z panną Bujnicką dowiedziałem się, że mam siostrzenicę i naturalnie oto jestem, aby państwu podziękować za opiekę i zabrać swą dziedziczkę.
— Ja nie chcę! Ja nie pojadę! — zawołała Józia, pewna, że jej przybył sukurs.
Stary pan się uśmiechnął.