Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chłop znowu oczy podniósł, niedowierzające, posępne.
— Jak pan chce mnie, to ja gotów! — odparł.
— No, to masz zadatek, zabierz moją klacz od sołtysa i zaprowadź ją do dworu. A pamiętaj to sobie, że próżnować ci nie dam, ale i nie ukrzywdzę i złego słowa nie dam bez racji. Ty nie masz nic i ja także, ale do roku powinniśmy na gospodarzy wyjść!
Chłop nic nie odrzekł, ale już żwawszym krokiem do stajenki wszedł, a gdy klacz wyprowadził, już się wyprostował, głowę podniósł i innym głosem przemówił:
— Żeby tak kosa, to-bym w sadzie dla niej trawy urżnął.
— A to weź kosę u mnie! — odparł sołtys.
Aleksander zabawił jeszcze chwilę, kupił u chłopa słoniny, grochu, chleba dla swej nowej służby, rozmówił się o reperacji młyna i wrócił do domu.
W sadzie pobrzękiwała kosa, ponury dom pojaśniał od słońca, na oknie w kuchni siedział kot, a dym się kominem unosił. Pustka zaczynała żyć.
Na drodze znalazł Aleksander wór z mąką, a chłopak sołtysa, niosący za nim nabyte produkta, opowiedział wypadek organisty. Zniesiono wszystko do kuchni i oddano głuchoniemej. Ucieszyła się widocznie, bo zrozumiała, że tu pozostanie już napewno, ale zamiast dziękować, pogładziła protekcjonalnie Aleksandra po ramieniu, jakby to ona raczyła go wziąć pod opiekę. A potem, bełkocąc i rozkładając ręce, poleciła mu, żeby kupił krowę, wieprza, samowar, miski, łyżki i tysiące innych rzeczy.
Roześmiał się i opędził się od niej, wychodząc do ogrodu. Michał kosił ochoczo, a ujrzawszy go, przystanął i rzekł: