Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nisa, w głębi park, malowniczo ugrupowany, staw i rzeka.
Rozglądając się, uśmiechnął się Aleksander i pomyślał:
— Powinienem i ja do tego dojść. Życia w takim nie spędzę, ale bodaj umrę!
Mijał róg domu, gdy się prawie natknął na hrabiankę. Szła widocznie do rzeki, na przejażdżkę łódką, bo niosła z sobą pled, książkę, parasolkę i koszyk chleba dla łabędzi.
Skinęła mu uprzejmie głową, a on żywo czapki uchylił i złożył głęboki ukłon.
Znikła za szpalerem, a on chwilę patrzył w tym kierunku i westchnął i dokończył swą myśl.
— A jednak, bodajem umarł stróżem nocnym, a miał na własność tylko tę jedną. Ha, ale tego nie wypracujesz, nie możesz sobie przysiąc, że zdobędziesz!
I nagle zrobiło mu się bezmiernie smutno...
Lasota czekał już na niego w kancelarji z gotowym dokumentem, prosił go siedzieć, podał cygaro, był bardzo uprzejmy; po chwili wszedł Kalinowski, bardzo czemuś rad i wesół.
— A zatem wybrał pan „Unikę“ — zawołał. — Zna się pan na szkapach, ogromnie mnie to cieszy. To jest siostra „Orkana“, tego, co go grom zabił wtedy w szopie. Pamięta pan?
— Tamten miał trochę ostry krzyż!
— Zauważył pan! Ależ panu tylko konie chować! No, zatem pańska klacz zostaje u mnie. Jakże się nazywa?
— Nigdym o tem nie pomyślał. Miałem jedną.
— A, tak zostać nie może. Jakże ją nazwiemy? zwrócił się, głęboko zajęty, do Lasoty.
— Niech jej będzie „Ewa“ — roześmiał się tamten.