Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co ci? — spytał Adam. — Pewnie cię łeb boli. No. a ja ci tu baję! Już idę. Kładź się spać!
I wyszedł, wołając lokaja, czy kąpiel gotowa.
Aleksander do okna przystąpił.
Z mgieł wstawał dzień późny, jesienny, dzień bez słońca i koloru. Jednolicie szary był cały świat, Aleksandrowi się zdało, że w szarość tę zstępuje, osuwa się, porwany próżnią.
Wokoło niego buczało i szumiało, a on jak warjat zaczął ustami poruszać, szeptać wciąż jedno, co mu, niewiadomo skąd, przyszło do pamięci:

Wer wagt es, Rittersmann oder Knapp...
Wer wagt es, Rittersmann oder Knapp.

Przymykał oczy, widział kłęby mgły, przecięte tęczami krwistemi, słyszał szim i czuł zawrót otchłani. I jak obłąkany powtarzał wciąż machinalnie:

Zu tauchen in diesen Schlund?

Stał tak może godzinę, wreszcie się poruszył i zaczął zdejmować balowe ubranie.
Zęby mu szczękały, a twarz płonęła.
Przebrał się w strój do konnej jazdy i wyszedł z pałacu, prosto ku stajniom i kazał sobie osiodłać swoją „Flammę“.
Klacz się rozrosła i spoważniała, jak przystało na matkę trzech potomków krwi „Alicji“, i masztalerz, podając strzemię, rzekł:
— Ciężka już, ale nogi czyste. Jeszcze niejedną młodą pobije. A jaka matka!
I pieszczotliwie, ją pogłaskał.
Aleksander się uśmiechnął i ruszył żywo.
Minął miasteczko i znanemi sobie miedzami i prostkami wyjechał do Mniszewa.
Zmieniony był doszczętnie. Nowonabywca, spekulant, rozparcelował cały folwark, nawet dwór.