Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wycięte były stare sady, zniesiony dom i budynki, trzy kolonje zajęły ich miejsce.
Grosz na groszu zarobił właściciel na tym interesie. Niemcy koloniści nie dbali o upiory, na miejscu owych tajemniczych mogił były teraz grzędy z kapustą.
Jadąc stępa, Aleksander oglądał to wszystko i, widząc idącego drogą znajomego chłopa, pozdrowił go i spytał, gdzie się podziała niema Walera.
— O, będzie już trzy lata, jak ją Niemcy ubili — odparł chłop, ponuro na kolonję patrząc.
— Jakto ubili?
— Kołami ubili, gdy im nie dawała mogił orać. Znaleźli ją nasi pół martwą pod płotem w rowie i w trzy dni zmarła. Żeby mówiąca była, odsiedzieliby zbóje w kryminale, ale taka, to i niepomszczona odeszła.
— Toście wielką prawdę rzekli, gospodarzu! — rzekł Aleksander, żegnając chłopa.
Teraz klaczy cugle puścił, na gościniec się wydostał, minął Małynie, lasy Zborowskie, aż do pól, kędy owa sławna szopa stała, gdzie piorun ich trafił.
Szopa była teraz nowa, wokoło nowe runie, na niebie październik ponury, w powietrzu zapach pleśni i wilgoci.
Drobniutki deszczyk mżył i chłodził rozpalone czoło. Zatrzymał się i rozglądał po krajobrazie i przypominał.
Sześć lat minęło od owej chwili, gdy w te strony jechał, by zdobyć szklaną górę.
Przez te sześć lat Wojewódzcy się rozwielmożnili. Lasota sto razy się odegrał, Adam zdobył Gizelę, Józia odzyskała rodzinę i majątek, każdy coś zyskał, do czegoś doszedł, tylko on był przegrany i pobity, i wstecz myślą sięgał, jak człowiek, co przed sobą już nic nie ma.