Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Panie Owsiński, czemu to drzwi od spichlerza stoją otworem? Zamknąłem je sam tym razem, ale drugi raz nie zamknę.
Senny głos odpowiedział ze środka:
— Musiał je wicher otworzyć. Ja zamknąłem, jak Boga kocham!
— Tak też pan Boga kochasz! A wy, Ćwiartuki, dlaczego wydajecie fornalom owies niewiany, bez miary. W stajni pełne żłoby!
— A dalibóg nie dawałem! — odparł drugi głos.
— Więc wam ukradli. Jeszcze lepiej. Poto stoicie, jak wiecha w stodole!
Zatrzasnął drzwi i wyszedł z czworaków.
Za nim pogoniły z czterech ust pobożne życzenia:
— Bodaj cię najjaśniejsze pioruny! Bodajś ręce i nogi pokręcił! Bodaj cię tak po śmierci czart nosił! Bodajś oślepł!
Pomimo szczerości tych życzeń, rządca zdrów i cały stanął na swym ganku.
Z czworaków wyszedł pastuch i stróż, a dążąc ku oborom, wylewali resztę żółci.
— A pies przeklęty! Siedm skór-by z człowieka obdarł i jeszcze mu byłoby mało. Niechno pani umrze, to weźmie zapłatę. Będzie mu za wszystko! Niechno starej nie stanie, psami go synowiec wyszczuje.
— A stara podobno źle — mówił lokaj.
— Niedługo naszej męki. Przebędziemy przybłędę.
— Onże podobno też krewny starej.
— Przypisał się do bogaczki. Z łaski wzięła, bo zdychał z głodu z matką. A teraz, jak się wypasł, pana udaje. Synowiec go nie cierpi! Schudnie bestja prędko, jak trzeba będzie na chleb zarobić samemu, zamiast nami orać!