Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ale Kalinowski nie skory był do gawędy i, widząc, że się ludzie żywo zakrzątali, skłonił się i zawrócił na drogę.
W miasteczku spytał o Małynie, pokazano mnu zawrót za rzeczką, miał jeszcze dwie mile.
W tedy dopiero poczuł zmęczenie, głód i przykrość dźwigania mokrego ubrania. Zapragnął dobrego jadła i noclegu i widoku przyjaciela. W Małyniach, u Sochowicza, nareszcie wypocznie. Krzepił się tą myślą przez dwie jeszcze góry i trzy jary, wreszcie chłop przechodzący pokazał mu dwór o staję i rzekł:
— Ot i Małynie! Niech się ino pan psa strzeże!
— Co tam pies Sochowicza!
Znowu z gościńca kęs skręcił i wjechał na podwórze, wprost pod ganek. Dom był mały, drewniany, dwa charty i jamnik, wylęgały na progu, nikt drzwi nie otwierał. Zsiadł tedy Aleksander, klacz do drzewa przywiązał i wszedł. W sieni dość brudno i ciemno, na ścianach lisie skórki, wypchany jastrząb, strzelba, harapy, na stole ćwieki, sznury, latarnia, załojone księgi gospodarcze, w kącie stos żelastwa, worki, różne rupiecie.
Aleksander chrząknął parę razy. Gdzieś w głębi ktoś pośpiewywał basem i słychać było brzęk talerzy, ale o gościu nic nie wiedziano.
Poszedł tedy dalej, coraz bardziej zdziwiony, tknięty złem przeczuciem, minął dwa zupełnie puste pokoje i stanął na progu trzeciego, gdy wtem jakaś bestja czarna rzuciła się mu z rykiem na piersi.
Był to ogromny kosmaty pies. Chwycił go zębami za kurtę, chciał szarpnąć i nagle zajęczał.
Nie tracąc na sekundę przytomności, Aleksander chwycił go za kark, zdusił i odrzucił od siebie. Wtedy spojrzał. Przy stole siedział mężczyzna, jak dąb,