Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zabity? — zawołała z żalem. — Biedny Orkan!
— Zrobiliśmy, co można! — rzekł Aleksander. — Terazby trzeba co rychlej lekarza i powozów. Gdzie tego szukać?
— U nas, w Zborowie. Gdzie może być masztalerz?
— Schował się przed deszczem do chaty. Moja droga prowadzi przez Zborów. Załatwię to, o ile się da, najprędzej!
Wszedł do szopy i po chwili wsiadł na koń i ruszył z kopyta.
Deszcz lał, ale gromy już nie biły, tylko huk był w chmurach, które nagły wicher poczynał zganiać napowrót ku Żebrom.
W lesie musiał wolniej jechać Aleksander, gdyż drogą leciał potok i zawalały ją gałęzie. Dopiero, gdy się w pola wydostał, pośpieszył. Z góry miał śliczny widok przed sobą. Pola i kępy drzew, a nisko nad rzeczką miasteczko, kościół, opodal zaś dwór pański. Pałac w parku, a na boku folwark murowany. Skręcił tedy do folwarku i spytał pierwszego spotkanego człowieka o rządcę.
Pokazano mu średnich lat mężczyznę, stojącego we drzwiach obory.
Skłonił mu się i, nie zsiadając z konia, rzekł:
— W szopie, za lasem, czekają państwo na pomoc. Piorun zabił konia pani, panowie ogłuszeni, jeden zupełnie bez władzy i mowy. Potrzebny spieszny ratunek i doktór!
— Awantura! Wicek, konia mi podaj i leć do stangreta, niech duchem zaprzęga! Michał, bryczkę wytaczaj!, Ja skoczę po doktora. Kto bez władzy, nasz dziedzic? Jakże to się stało? A pan skąd się tam wziął?