Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzał po niebie i ziemi, czapkę na ucho przesunął i, wyprostowawszy się na siodle, jął nucić półgłosem jakąś studencką pieśń.
Leśna drożyna pięła się ku górze, nie wiedział, dokąd go zaprowadzi. Śpiewał coraz śmielej.
Nagle klacz stanęła. Drożyna kończyła się nad ostrym parowem, w głębi którego był gościniec. Krzaki głogów zakrywały przepaść.
Skręcił tedy w bok między gąszcza i począł w dół się spuszczać, prawie prostopadle. Podobała mu się ta jazda na złamanie karku; utrzymując prawie klacz w powietrzu, zaśpiewał sobie już pełnym głosem zwrotkę pieśni:

Hej, bracia, kto ptakiem przelecieć chce świat,
Niech skrzydła sokole od młodych ma lat.

Kopyta klaczy osunęły się na urwisku, utrzymał ją w cuglach, skoczyła w dół i spadła, jak sarna na drogę.
— Brawo! — ktoś zawołał za nim. — To był skok!
Obejrzał się. O parę kroków ujrzał wolant, a w nim hrabiankę, Kalinowskiego i Lasotę.
Kalinowski sam powoził i zatrzymał konie.
Aleksander wolałby być pod ziemią w tej chwili.
Uchylił czapki i ukłonił się, ale nie wiedział, co rzec.
Adam Kalinowski wyprowadził go z kłopotu.
— Żarski utrzymywał, że Unika ma złe nogi. Niechby tu był! Witam pana, my właśnie jedziemy do Mniszewa. Pozwoli pan, że go przedstawię mojej siostrze, która koniecznie chciała zobaczyć te sławne groby na podwórzu.
Jeszcze raz Aleksander nisko głowę schylił. Konie ruszyły, a on jechał brzegiem drogi, rozmyślając gorzko, jak za mało co go mieli, za kogoś tak nisko położonego,