Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Weszli do biura. Lasota rzucił się na kanapę.
— Może być, tylko ja więcej trochę straciłem, niż ty.
— Myślisz! — powtórzył Kalinowski z dziwnym uśmiechem.
— Tak, bo ja straciłem wszystko, co miałem i czego nie miałem. Muszę dzisiaj zapłacić Tekenemu piętnaście tysięcy, a na to mam to.
Wydobył z kieszeni i rzucił na ziemię garść srebra.
Aleksander się zerwał na nogi, otworzył okno i zawołał na stróża:
— Niech mi natychmiast dają konia!
— Gdzież ci to tak pilno? — rzekł Lasota obrażony.
— Zdaje mi się, że do południa niedaleko, a do Zabrańców półtory mili.
— Cóż to ma jedno do drugiego.
— Ano, żebym na czas wrócił z pieniędzmi!
— Dostaniesz? Poratujesz mnie! — zerwał się Lasota, jak wskrzeszony z martwych.
— Żartujesz ze mnie! Gdym kupował u ciebie Mniszew, miałem tyleż, co tego srebra na podłodze. Prześpij się do południa i bądź spokojny.
Koń już stał przed gankiem i zanim Lasota odpowiedział, Aleksander już był na siodle i za bramą.
Tedy Lasota odetchnął i z niefrasobliwością człowieka, który już nieraz bywał w podobnych wypadkach, zawrócił do pałacu i do łóżka.
W progu spotkał Adama, który mu rzekł, ziewając:
— Ułożyłem wszystkich. Idę trochę odetchnąć stajnią i wracam spać; Nie widziałeś Aleksandra?
— Owszem! Pojechał do Zabrańców.
— Ano, to niema co go czekać. Rozmówię się, jak wróci!