Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co ci znowu? Dajże pokój! A to awantura! Nie bój-że się, nic się nie stało! Nie zobaczysz go więcej.
Syknęła niecierpliwie.
— Ja wiem, ja go znam! — zawołała. — On mi nie daruje! Co za fatum nieszczęsne go tu przyniosło!
— Czyś i ty oszalała? Jak możesz wierzyć, że on myślał, co mówił w rozdrażnieniu. Chcesz, pójdę zaraz do niego.
— Nie, nie! Ale jutro powtórzysz mi, co ci powie.
— Dobrze. Napij się chloralu i zaśnij! Jutro obudzisz się spokojna.
Pocałował ją w rękę i odszedł, kręcąc głową. Pierwszy raz nie poznawał Gizeli.
— Aleksander mi jutro zagadkę wyjaśni! — rzekł i poszedł do graczy.
Gra przeciągnęła się do rana, wreszcie poszli wszyscy spać, tylko Lasota, zamiast się położyć, blady, ledwie żywy, wyszedł z pałacu, wprost do mieszkania Aleksandra.
Na progu spotkał stróża nocnego.
— Jest pan Kalinowski?
— Niema.
— Już wyjechał w pole?
— Nie! Wcale tu nie nocował.
— Łotr, całą noc gdzieś się łajdaczy! — mruknął do siebie Lasota. — Gdzie go teraz znajdę?
Ale w tej chwili Aleksander ukazał się w bramie. Szedł z głową spuszczoną i wolno.
— A jesteś! — zawołał doń Lasota. — Ładnie się prowadzisz!
— Myślisz! — odparł Aleksander apatycznie. — Zdaje mi się, żeśmy obaj nie spali tej nocy!