Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a nieprawda jest. Tej wiosny to i mało co kto obsiał, ugoruje!
— A od dziedzica kto jest, co z kolonistami gada?
— A jest niby ten Raczkowski, co to w Zborowie pisarzem był, a potem w miasteczku osiadł, prośby pisze, i tak, niby pies, za rublem węszy. Powiadają, że mu dziedzic obiecał duże pieniądze, jeśli do Jana interes skończy, a jak po Janie, to ino połowę. Lata też on, lata, że ino miga, a od gadania z kolonistami zachrypł i nic! A czy to pan chce także to przeklęte pole targować?
— Chcę kupić! — odparł Aleksander spokojnie.
— Ha, to niech się pan do Kaczkowskiego zgłosi! — rzekł chłop, ramionami ruszając. — My panu będziemy radzi i dopomożemy nawet, byle kolonistów się pozbyć. Może pan chce dom obejrzeć? Klucze u mnie!
— Mniejsza o tę pustkę, jak kupię, to się sprowadzę. Zostańcie zdrowi!
I wyszedł. Po chwili gnał już w kierunku Zborowa.
Przybył tam pod wieczór i łatwo się dowiedział o Raczkowskiego. Dom stał na rynku, obok apteki, naprzeciw kościoła, w honorowym punkcie mieściny. Gdy Aleksander wszedł do sieni, usłyszał piskliwy głos kobiecy, dowodzący coś płaczliwie i bas męski, odpowiadający dość słabo. Była to scena familijna.
Zapukał do drzwi parokrotnie, zanim go usłyszano.
Głosy ucichły, otworzyła mu kobieta, niemłoda, chuda, czarno ubrana, z widocznemi śladami łez i wzburzenia na twarzy.
— Czy mogę się widzieć z panem Raczkowskim?
— Chory leży! — odparła kobieta.