Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak jest. Czy to po szalonemu? Ja wszystko tak robię. Nie mam czasu tyle, co inni. Muszę z lat robić miesiące, a z dni godziny. Inaczej nie napędzę tych, co mnie wyprzedzili w tym wyścigu o stanowisko. Muszę z ostatniego być pierwszym. Forsowny wyścig!
— Przecie na Mniszewie pan się tego nie dobije, to za wolno, to za mało dla pana. Mógłby pan śmiało wziąć w zarząd moje dobra i Zajków mojej matki.
— Jeśli tem pani usłużę, z miłą chęcią.
— Dziękuję panu! Pozostaje tylko poznać panu te majątki.
— Chyba tylko księgi, bo majątki znam. Przez te pół roku, włócząc się po okolicy, znam każdą granicę, pole, las, w zakresie mil dwunastu. Tylko zapewne będę w fortecy odbywał siewy wiosenne, więc na ten czas kto mnie zastąpi?
— Pomyślimy nad tem w Warszawie. Ofiarowuję panu wzwyż serdecznego podziękowania dwieście rubli miesięcznie.
Roześmiał się.
— Ja zaś żadnego „wzwyż“ nie przyjmuję.
— Przecie pan nie przypuszcza, żebym podobną umowę mogła przyjąć! — odparła, czerwieniąc się. — Łaski nie potrzebuję!
— Ani ja! — odparł hardo.
— Wynagrodzenie za pracę nie jest łaską.
— A usługa sąsiedzka nie jest płatną. Mam czas i możność, usłużę pani. Ale płatnym sługą być nawet u pani nie chcę.
— Dlaczegóż nawet u mnie?
— Dlatego, że względem pani jestem gotów do największych upokorzeń, do prośby nawet, czego względem nikogo nie uczynię.