Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Żadnym sposobem nie dźwignie pan tego do zimy.
— Musi być w porządku do żniw — odparł Aleksander spokojnie, podając hrabiance szklankę wody.
Spojrzała i ona na rudery.
— Dużym nakładem pieniędzy i energji można to zrobić — zdecydowała.
Uśmiechnął się.
— To-by tedy nie była żadna sztuka. Popróbuję samą tylko energją. Odczytam Robinsona i wezmę się do dzieła.
Wracali ku domowi i hrabianka wskazała na olbrzymie krzaki bzu.
— Co za przepych! Jeśli pan pozwoli, zrabuję całą masę. Ulubiony mój kwiat.
Poskoczył Lasota i Aleksander i przynieśli jej każdy sporą więź. Poczęła układać w bukiet i nagle zawołała z uśmiechem:
— Dostałam od któregoś z panów niebywałe szczęście. Doprawdy, to rzadkie! Jedenaście listków, prawie jak stokroć wygląda.
— Rzeczywiście, niestety, nie ja! — westchnął Lasota. — — Ja przyniosłem tylko biały.
— Zatem dziękuję panu! — skinęła głową ku Aleksandrowi, delikatnie chowając rzadki kwiat do medaljonu przy zegarku.
— Bodajby pani inne w życiu nie kwitły! — odparł z ukłonem.
Szła już do powozu, raz jeszcze się obejrzała wokoło, uśmiechnęła i rzekła, podając mu rękę:
— Przepraszamy za najazd i życzę panu triumfu.
Nisko, bardzo nisko się ukłonił, a potem spojrzał na nią, jakby na długie czasy chciał się napatrzyć i zapamiętać. Okropnie mu biło serce.