Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daję panu godzinę czasu na przebranie. Jadę do Izabelina; wracając, mam pana spotkać za młynem w Mniszewie. Compris?
— Wedle rozkazu! — odparł, przykładając rękę do czapki.
Gizela trąciła konia i odjechała. Minęła jeden i drugi folwark zborowski i przekonała się, że wszędzie zboża były gorsze, niż w Mniszewie, rola gorzej uprawiona, a buraki niedbale obrobione.
— Na przyszły rok inaczej będzie — myślała — zdobyliśmy najlepszego rządcę. Nie okradnie, a przez ambicję i swoje średniowieczne mrzonki będzie pracował za dziesięciu. Zresztą nie jest niebezpieczny, a nawet zabawny. Ten przynajmniej nie jest do wszystkich podobny i żeby należał do towarzystwa....
Urwała myśl i ruszyła ramionami.
Enfin, tak jeszcze lepiej. Można się zabawić bezkarnie, jak ze lwem w kagańcu. Pyszny jest, gdy się nasroży i ryknie!
Zawróciła do Zborowa, minęła Mniszew i młyn. Aleksandra nie było nigdzie widać, ogarnął ją gniew. Czyżby się ośmielił jej rozkazu nie spełnić?
Pojechała dalej, śmiertelnie obrażona, była już o wiorstę od Zborowa, gdy posłyszała za sobą tentent szalonego galopu, i Aleksander się z nią zrównał i osadził konia.
— Czy pan zawsze jest tak akuratny względem dam? — spytała.
— Zawsze, ilekroć matka sobie tego życzy! — odparł. — Myślałem, że pani dłużej będzie w Izabelinie.
— Spieszwłam na rendez-vous! — rzekła ironicznie. — Zresztą nic pocieszającego nie widzi się po