Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan, tu! Co się stało? — spytała, oczom nie wierząc.
— Przyszedłem kwiat kupić — odparł swobodnie.
— Po to pan aż do Warszawy przyjechał?
Panowie z towarzystwa, satelici miljonerki, oglądali badawczo obcego. Wieśniak był widocznie, bo opalony aż po czoło, i ktoś z „rodzonych“, bo ręce miał białe i starannie utrzymane. Chłop jak dąb, młody, piękny, ale zupełnie nieznany. Usunęli się też dyskretnie, tylko jeden pozostał: hrabia Kocio, sportsmen i klubowiec, ostatni konkurent; oparł się o kontuar i czekał.
Hrabianka już odzyskała swobodę. Zwróciła się do koszów z kwiatami, wybrała gwoździk i podała.
— Co się należy? — spytał.
— Sto! — odparła.
Dobył tęczową asygnatę i położył.
— Kopiejek! — dodała. — Nie ma pan drobnych?
— Myślałem, że sto rubli.
— Mogę przyjąć w imieniu biednych.
— Proszę... Warto będzie taki kwiat nosić.
— Dziękuję panu! Zatem teraz wraca pan do domu?
— Niestety, nie. Dziś ostatni dzień mojej swobody, jutro sprawa!
— Ach, prawda. Dawno pan przybył?
— Wczoraj.
— A zatem trzeba nam jechać do domu pana zastąpić. Mama się zadesperuje. Mam nadzieję, że pan nas odwiedzi, chociażby z obowiązku?
— Byłem już dzisaj w południe i służę na godzinę, którą pani raczy naznaczyć.
— O ósmej zatem, na obiad.