Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie wiem. Zapewnie spokojnie, kiedy mała nie przyszła. Niech mama śpi!
Zapanowała cisza. Wicher na dworze szalał i śnieg z deszczem bił o szyby, słychać było niekiedy trzask łamiących się gałęzi. Rządca zasnął snem kamiennym, spokojny teraz do rana.
Śniło mu się jakieś polowanie, krzyki, naganki, granie ogarów, strzały. Wtem się ocknął.
To Warta ujadała u okna, w które ktoś stukał, a matka wołała:
— Olek! Olek! Wstawaj! Ktoś się dobija.
Zerwał się, przystąpił do okna. Drobna postać tuliła się do ściany, stukając w szybę.
— To mała z pałacu! — rzekł.
— Otwórz jej żywo! Mój Boże, pewnie nieszczęście! — odparła matka, zapalając zapałkę.
Rządca odział się znowu, mrucząc:
— Jak ma być koniec, niech będzie! Już mam dosyć tego życia! Cicho, Warta! Swój!
Otworzył drzwi i wpuścił do stancji dziewczynkę drobną, czarną, otuloną szalem.
— Cóż tam? Pani gorzej? — spytał.
Ale dziewczynka biegła do drugiej stancji, chlipiąc i dysząc.
— Pani Kalinowska! Pani umiera! Kazała posłać po księdza zaraz i panią woła! Niech pani zaraz idzie! Ja się boję sama wracać!
Dziecko się trzęsło ze strachu i zmęczenia; usiadła w progu na kuferku, chlipiąc.
Kalinowska ubierała się prędko. Syn wyszedł, by wyprawić bryczkę po księdza.
— Jakże się to stało? Mów! Toć z wieczora dobrze zjadła i zasnęła.