Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja nie wiem! Ja spałam przy łóżku na ziemi. Aż tu czuję, że mnie pani uderza pantoflem po twarzy, więc się zerwałam. Kazała zapalić świecę. Siedziała w łóżku bardzo straszna i woła: Poślij po księdza, zawołaj Kalinowską, prędzej, ja zaraz umrę! Więc poleciałam.
Kalinowska już była gotowa. Otuliła się szalem i wyszły. Na progu spotkała syna.
— Wyślę zarazem depeszę do Wojewódzkich! — rzekł.
— A toć zabroniła ci wczoraj.
— To i cóż? Kiedy umiera, to mój obowiązek uprzedzić spadkobierców. Po śmierci nie przemówi, że to ona broniła, a żywi powiedzą, żem ja intrygował.
— A jak się jej polepszy, to się jej narazisz i nic ci nie da. Zobaczysz!
— A niech tam! Krzyw chodzić nie umiem, a nie da, to i owszem. Będę wykwitowany z długu wdzięczności i wolny!
— I nędzarz! — mruknęła stara.
— A niech tam! — powtórzył swoje zwykłe słowo z zuchwalstwem wielkiej siły i młodości.
Kobieta nic nie rzekła więcej, bo się wkoło poczęli ludzie budzić i wychodzić; poszła w stronę pałacu, a za nią, jak cień, dreptała dziewczynka.
Generałowa Wojewódzka, magnatka, dziedziczka dóbr i kapitałów, wdowa bezdzietna umierała.
Żyła za długo dla synowca, który się postarzał, oczekując w Warszawie, na miernej posadce — miljonów.
Generałowa nienawidziła wogóle wszystkich ludzi, a w szczególności rodziny męża, jak jego nienawidziła za życia, nie mogąc mu darować mnogich niewierności i marnotrawstwa jej własnej fortuny.