Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pojadę do księdza, żeby raz się tego trupa pozbyć ze swego domu. Dam klesze trzysta rubli. Chyba dosyć?
— Ależ za wiele! — oburzyła się pani. — Daj połowę. Toć przecie nie miasto!
Wojewódzki pojechał. Oni dalej szukali i szukali, ale bez żadnego więcej skutku. Powoli ogarniał ich szał i rozdrażnienie. Rozstrząsali papiery, listy, bieliznę, ubrania, graty, przeszukali każdy sprzęt, łóżko, stolik od robótek, fotel, portrety na ścianach — napróżno. Nie było nigdzie pieniędzy, ni testamentu, ni świstka papieru ze wskazówką.
Wreszcie zmęczeni, ustali i spojrzeli po sobie, już nawet i Staś się nie śmiał, a panna była bliska mdłości.
— Ot i postawiła baba na swojem! — warknął Staś. — Nie chciała nam dać i nie dała. Boć przecie rządca nie byłby tak głupi, żeby wszystko zabrać i czekać na nas spokojnie.
— Właśnie, że jest mądry. Zabrał, okradł nas, schował w bezpiecznem miejscu i teraz drwi sobie i bezczelnością nadrabia! Ale to mu lekko nie ujdzie. Trzeba go natychmiast zaskarżyć, aresztować i rewidować! Tylko energicznie!
Pani była rozgorączkowana. Chciała natychmiast posyłać po policję. Zaczęła ją mitygować córka.
— Proszę mamy, a żeby to rozpytać tej dziewczynki, która służyła i nie odstępowała na krok generałowej od dwuch lat. To dziecko podobno, żeby ją łagodnie pytać, powie.
— Może masz rację. Gdzież ona się podziała?
— Lokaj mówił, że boi się umarłej i gdzieś się schowała w oficynie.
— Sprowadź-że ją tutaj przez lokaja! Może masz dobre natchnienie.