Strona:Maria Rodziewiczówna - Magnat.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czasu? W tem niema nic upokarzającego, ani poniżającego.
— Dostałem takie cięgi za płatną pracę, że na samo wspomnienie cierpię i drugiej próby nie chcę.
Adam Kalinowski i Lasota weszli już przebrani.
— Wiesz, Gizi, „Kormoran“ będzie żył! — zawołał brat.
Ksiądz wstał i zaczął się żegnać, Aleksander skorzystał, by też z nim zemknąć, ale go powstrzymał Adam.
— Jedziemy razem. C’est dit. — szepnął.
Nie było rady, trzeba było się poddać losowi.
Gdy panowie wrócili z Mniszewa na obiad, Lasota zaczął opowiadać z zachwytem hrabiance:
— Żeby pani teraz tę ruderę zobaczyła, nie poznałem! Budynki dźwignięte, inwentarz nieliczny wprawdzie, ale dobrze utrzymany, konie doskonałe, w domu holenderska czystość. Matka jego, typ matrony ze starego portretu, i jest dziewczynka, sierota, którą wychowują. Przepyszna będzie za lat pięć! Ubogo u nich, ale nic nie razi. Czuje się człowiek między swymi. Ale przywiozłem paniom na pokaz te sławne koronki. No i pokazywał mi rachunki. Ten człowiek dźwignąłby chyba nawet budżet zbankrutowanej Portugalji! Słyszysz, Adamie, pamiętasz nasz zakład o niego? Zdaje mi się, żeś się spłókał, kochanku!
— Cóż robić? Może być! Poczekajmy, aż ci zapłaci za półtora roku szacunek. Chociaż wyznać trzeba, że masę zrobił przez te pół roku.
— Jakże jest z tem pokrewieństwem? Dowiedziałeś się czego w Warszawie? — spytała matka.
— Dowiedziałem się — mruknął Adam niechętnie.
— Prawda? Jest ci stryjecznym bratem?