Niebieskie migdały (Kraszewski, 1876)/Tom I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Niebieskie migdały
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NIEBIESKIE MIGDAŁY.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.

Tom I.

WARSZAWA.
Gebethner i Wolff.

1876.


Дозволено Цензурою
Варшава 17 Сентября 1875 г.




Kraków. — W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki.







W jednéj z najpiękniejszych okolic Wołynia, tym kraju płynącym mlékiem i miodem, kwitnącym lasami czereśniowemi, pozłacanym pszenicą, umajonym drzewy, przerzniętym strumieniami srebrnemi. W ziemi panów i podpanków. Samobory liczyły się zawsze do najżyźniejszych i najbogatszych majętności na kilkadziesiąt mil w około. Pański to był prawdziwie majątek, na którym nie bardzo trzeba było pracować, aby z niego mieć wiele, ani wysilać głowy, ani sypać pieniędzmi w ziemię, ani się troszczyć o gospodarstwa poprawę. Błogosławiony czarnoziem zaledwie poruszony pługiem i czasem potrzęsiony mierzwą, rodził sandomierskiéj równą pszenicę; udawało się na nim co rolnik zamarzył ... a dochody płynęły z łaski bożéj i bez troski. Zycie téż pędzili tu ludzie jak w raju, nie wyjmując włościan nawet, słynących z zamożności i dobrego bytu...
Starym obyczajem szła sobie gospodarka jak gdański zegar odwieczny, który lada kto mógł nakręcić.
Pałac w Samoborach wznosił się jeszcze w przeszłym wieku zbudowany, czasu rozbudzającego się lepszego smaku, wśród ogromnego parku i zabudowań dworskich, składających niemal małe miasteczko. Odnowiony późniéj i przyozdobiony, ze swą kaplicą i szeregiem domków dla officyalistów, oranżeryami, ananasarniami, folwarcznemi przepysznemi zabudowaniami — wyglądał na książęcą rezydencyę. Długie wysadzane drogi ze trzech stron prowadziły do podwórca strojnego w kwiaty, ubranego w wazony kamienne osadzane bluszczami, i otoczonego do koła oficynami, które z niém jedną wspaniałą całość składały... Każdy podróżny przejeżdżający przez Samobory, zazdrościł pewnie dziedzicom tych rozkosznych ogrodów, cienistych gąszczy zieleni, z pośrodka których strzelały dachy i wieżyczki wdzięcznie rozrzuconych budowli dla ozdoby parku przeznaczonych. Lekka pochyłość, na któréj pałac się wznosił, spuszczała się poosadzana klombami i gruppami drzew umiejętnie pożenionych, ku pięknemu stawowi, — w jego przejrzystych wodach, krajobraz się cały odbijał. Wieś leżała nieco opodal przedzielona groblą od pałacu, z cerkwią swą i gruszami, równie malowniczo rozsadzonemi jak pańskie ogrody. Gdzie niegdzie na polach za nią pozostawione drzew kupki, w których się kryły pasieki i szopki, niemal całą okolicę do parku podobną czyniły. Widok był prześliczny, przyobleczony wyrazem jakiegoś spokoju sielskiego, ciszy szczęśliwéj, jakie się rzadko u nas spotykają. Nawet oddalony nieco od wioski cmentarz na wzgórku z kapliczką, cały w świerkach i brzozach, obwinięty zielenią, osłoniony krzewami — zdawał się pokojem wiekuistym uśmiechać. Nigdzie oko nie spotykało ruiny i opuszczenia, wszędzie znać było zamożność i staranie, gospodarstwo nie gorączkowe, ale troskliwe i przezorną pamięć o jutrze. Ogromne sterty pszenne po polach i stogi po włościańskich sznurach miały téż swoje znaczenie...
Im więcéj się zbliżało ku pałacowi, tém pilność o utrzymanie porządku widoczniejsza była; — drogi wyborne, ogrodzenia wytworne, krzewy ozdobne, mostki wdzięcznych wzorów, bawiły oko i utwierdzały w przekonaniu, iż dziedzicom nie zbywało ani na smaku, ani na dostatku, który mu dogadzać pozwalał...
Wieczoru setniego roku 18...., dziedziniec pałacowy, zwykle bardzo cichy i wyglądający niemal na klasztorne podwórze — ożywiony był nadzwyczajnie. Nieustannie przebiegali go ludzie w różnych kierunkach, widocznie zajęci, śpieszący i wesoło rozmawiający przy spotkaniu. Z oficyn do pałacu przenoszono sprzęty, przybory stołowe, trzepano kobierce, dźwigano wazony, umiatano ścieżki... a słońce zachodzące przyglądało się wesołym tym przygotowaniom, ozłacając je pomarańczowemi blaski... Wierzchołki drzew poza pałacem oświecone jaskrawo malowały się na ciemniejącém już niebie północy. W parku długie ich cienie słały się już po trawnikach i ulicach; a pałac na tle ciemném zieleni czarodziejską zdawał się dekoracyą ze swą kolumnadą i kamiennemi galeryami i gankami. Co raz to ktoś się ukazał, przebiegając je żywo i znikając w głębi gmachu.
Gdy tu panował taki ruch, daléj w ocienionym parku, ciszy głuchéj nawet szum drzew nie przerywał, bo najlżejszy powiew wiatru nie poruszał ich gałęzi...
Wśród klombów na pięknie utrzymanych trawnikach, rozrzuconych ręką ogrodnika-malarza, wiły się ścieżki żółtym wysypane żwirem, wiodąc na przemiany to w gąszcze, to na niespodziane łąki, z których widoki na daleką odsłaniały się okolicę. Na jednéj z nich przechadzały się właśnie wolnym krokiem dwie osoby do dworu należące: kobieta mogąca mieć lat około pięćdziesięciu, i mężczyzna, którego wiek trudno było na pierwszy rzut oka rozpoznać.
Pani szła przodem; towarzysz jéj z widoczném uszanowaniem dworaka, nie śmiejąc się z nią zrównać, albo pozostawał nieco w tyle, lub obok idąc usuwał się do pewnéj odległości, pochylając tylko aby mógł utrzymać nieprzerwaną rozmowę. Piękna była postać kobiety, chociaż wiek na twarzy nadzwyczaj kształtnych rysów i pięknego czystego wzoru wypiętnował już przejścia swojego ślady. Wiele tam jednak nienaruszonego zostało. Białe wygładzone czoło, jak spokojna woda burzą żadną nie zmącona, odbijało duszy pogodę.
Niebieskie oczy, tęskne, łagodne, pełne dobroci, uśmiechały się życiu jeszcze, usta wyrażały niewinność prawie dziecięcą i miłość niewyczerpaną. Wiek nie odjął im słodyczy, jaką je młodość napoiła. Całość oblicza poważna była, szlachetna, a anielsko łagodna, przeważał tu charakter niewyczerpanéj dobroci... Troski i chmury, które przesunęły się po tém czole i licu, odjęły im świéżość tylko, starły puszek wiosenny, ale nie wpiły się głębiéj, myśli nie ryły na nich marszczek i nie wjadły się po za powierzchnię, — życie samo nie pozostawiło tu ani śladów namiętności, ani skaz, ani brózd, które boleści żłobią. Cała postać doskonale odpowiadała twarzy, co się nie zawsze trafia. Typ kobiety wysokiego rodu, wypieszczonéj i szczęśliwéj, w całéj świetności się w niéj przedstawiał. Ruch, postawa, instynktowe poczucie piękna w sobie, mimo wieku uderzały w uroczéj téj niewieście jakby z balzakowskiéj powieści wyjętéj. Wrażała uszanowanie i obudzała sympatyę za pierwszém na nią wejrzeniem. Strój dowodził, że się nie wyrzekła wdzięku, że go zachować pragnęła. Pełny prostoty był zarazem wytworny i smakowny. Biały kaszmirowy szlafrok, oblamowany liliowemi ozdoby i oszyty sznurami, koronkowe kołnierzyki i mankiety, biadolila rękawiczki i tegoż koloru niepotrzebny już parasolik, na którym się z lekka opierała, dowodziły, że wracała z przechadzki, z któréj zerwanych kilka dzikich polnych kwiatków niosła z sobą.
Mężczyzna towarzyszący nie mógł się poszczycić równie sympatyczną powierzchownością. Był to człowiek krępy, niezbyt zgrabny, z twarzą szeroką starannie wygoloną, z oczyma piwnemi, wystającemi ostro na twarzy ciemnéj barwy. Oczy te niepospolitą zdradzały bystrość, i w ogóle wyraz fizyonomii oznaczał człowieka pewnego siebie, a obeznanego ze światem; charakteru jednak dobadać się z rysów, było trudno. Zmieniał się on co chwila, na zawołanie, i nie wzbudzał wielkiego zaufania, jak niebo, po którém ciągną obłoki, nie dając nadziei pogody.
Pilnie się wpatrując, można było dostrzédz, gdy chciał być najpoważniejszym, sarkazm, co mu się w zmarszczki zakradał, a w uśmiechu wesołym migało coś ponurego. Twarz tę nazwaćby było można fałszywą, choć starała się być otwartą. Nigdy nie był piękny ten człowiek, a wiek uczynił go tak pospolitym i rażąco trywialnym, iż miejsce jego najwłaściwsze się zdawało w przedpokoju. Pokorne téż ruchy mogły oznaczać, że się sam do tego poczuwał. Ubiór nie powiadał nic: był przyzwoity, czysty, pospolity, ale, jak na wielki dwór przystało nie rażący. Z pod kapelusza, który nie był ani zbyt świeży, ani nadto stary, domyślać się było łatwo peruki, pragnacéj uchodzić za prawdziwe włosy.
Z każdéj twarzy mniéj więcéj czyta się przeszłość człowieka, tak jak na ruinach widać ślady pożaru, co je zniszczył, lub powolnego opuszczenia co je dało zjeść mchom i porostom. Na licu jeszcze świeżém, dobrze wykarmioném idącego jegomości, znać tylko było wielką dbałość o szacowne zdrowie, pamięć na siebie i praktyczne pojęcie żywota, umiejące usunąć jego zbyt ciężkie brzemiona.
— Nie uwierzysz mój drogi profesorze — melodyjnym, pełnym słodyczy głosem mówiła kobiéta — jak ja jestem dziś szczęśliwa! jak dziękuję Bogu, że mi dał dożyć dnia tego — jak wam, coście mnie wspomagali w tém zadaniu nad kobiece siły, jestem serdecznie wdzięczna!...
Nieustanna ogarniała mnie trwoga... aby Zdziś sierotą nie został, nim dojrzeje i wyjdzie na człowieka, nim wychowanie jego będzie skończone. Dziś je uważam za dopełnione, dzięki staraniom waszym... Zostaje uniwersytet... ale to już pierwszy początek samoistnego życia — nie prawdaż? Zdziś jest uzbrojony i przygotowany do niego.
Mężczyzna słuchał przegięty i pochylony z uszanowaniem. Twarz jego wyrażała zgodę zupełną, uśmiechała się, wdzięczyła dworacko.
— Pani hrabino dobrodziejko — rzekł głosem, który usiłował być miłym, a był rażąco suchym i ostrym, jak szelest liści jesiennych — dary, które hrabia Zdzisław wziął od natury, jego szczęśliwe usposobienie, niesłychane talenta, dobroć i łagodność, które w spadku po pani otrzymał, wreszcie macierzyński dozór... oko... ten pieczołowity oddech, którego nic zastąpić nie może... uczyniły wszystko... Ja, to jest my wszyscy, tylkośmy mu drogi wskazywali, które on z łatwością przebiegał. Świetną ma przyszłość przed sobą teraz.
— A! bo téż to dobre, miłe, kochane dziecię... zawołała hrabina z uczuciem... Bóg mi dał tę perłę w nagrodę za wiele przeniesionych cierpień!
To mówiąc, westchnęła hrabina.
— Chlubię się nim — dodała — pyszna jestem moim Zdzisiem! radabym go całemu światu pokazać... Będzie on moją i waszą chlubą, wyście mu téż byli duchownym ojcem, aniołem stróżem...
— A pani — przerwał korząc się mężczyzna — ja sobie nic a nic nie przyznaję, pani aż nadto jesteś łaskawa...
— Ten dzień jutrzejszy, dzień razem jego urodzin i jego wyzwolenia, napełnia mnie radością ale i obawą niezmierną, — mówiła hrabina. Wyjście na świat... a! kochany profesorze... po tym spokoju i ciszy, jakie go otaczały, na ten świat, którego ja się tyle lękam, wszystkie niebezpieczeństwa, na jakie ma być narażony... ludzie, o których się ocierać będzie musiał... tysiące wypadków, które mi wyobraźnia przedstawia... Gdybym mogła iść za nim, strzedz go, przestrzegać...
— A! pani, przerwał profesor, jeśli o kogo, to o pana Zdzisława najmniéj się lękać należy. Wychowany w zasadach gruntownych, napojony zdrowemi wyobrażeniami, z naturą tak szlachetną i szukającą magnetycznie tego, co dobre, piękne, wielkie... utoruje sobie drogę łatwo... o jakiéj nawet macierzyńskie serce nie marzy... O! jestem pewien!
Uderzył się w piersi profesor, hrabina uśmiechnęła.
— Ja nie wiem, rzekła: mam czasem przeczucia najlepsze, czasem drżę, nie umiejąc sobie tego wytłómaczyć... Zrobiłam co tylko było w méj mocy, poświęciłam się cała wychowaniu jego... jemu; wyrzekłam się świata, usunęłam na wieś, aby wśród tego zdrowego powietrza i atmosfery czystéj mógł dorosnąć... Teraz opieka moja skończona... Bóg łaskaw! Jemu go oddaję...
Ale proszę cię, kochany profesorze, dodała po małym przestanku, wiesz najlepiéj, jakiśmy zakreślili plan jego wychowania... Musieliśmy go uspasabiać na człowieka do świata naszego...
Kształciliśmy go trochę encyklopedycznie, pan to sam znajdowałeś najwłaściwszém... teraz od niego zależy, co sobie szczególniéj wybierze w uniwersytecie... Jak się panu zdaje? Jam się go zapytywała kilka razy — dotąd jest niepewien..... Cóż pan sądzisz?
Profesor z lekka ramionami poruszył.
— Nie chciałem nigdy narzucać mu żadnéj myśli, a nawet badaniem mu ją wskazywać. Trudno odgadnąć. Chciwy wiedzy nadzwyczajnie, pojęcie łatwe, głowa otwarta. Mojém zdaniem, gdyby to było możliwe, dla niego karyera dyplomatyczna...
— Przy naszych stosunkach nieco zaniedbanych, wprowadzić go na nią byłoby trudno... rzekła hrabina.
— A! niech pani będzie spokojna: taki człowiek jak Zdziś, znajdzie i utoruje sobie drogę, a na każdéj z chlubą wystąpi...
— Tyś taki dobry...
— Ja go tak kocham, więcéj powiem, uwielbiam! zawołał profesor. A! pani...
Hrabina żywo podała mu małą rączkę, któréj profesor kłaniając się ledwie śmiał dotknąć palcami.
— To było szczęście prawdziwe takiego mieć ucznia i módz się pochlubić, że się krajowi takiego wychowało człowieka, mówił z zapałem nieco przesadzonym profesor...
I byłby zapewne w tym tonie daléj ciągnął mile w uszach matki dźwięczącą mowę, gdyby na przeciw na téj saméj ścieżce nie pokazały się dwie nowe postacie, spieszące naprzeciw hrabinie.
Byli to dwaj młodzi ludzie.
W pierwszym z nich łatwo było odgadnąć syna hrabiny, Zdzisława — który twarzy rysami i wyrazem jéj przypominał matkę. Wysmukły, zręczny, jak anioł śliczny, pełny życia, z rozpromienioném od szczęścia obliczem, szedł ku hrabinie, śmiejąc się jéj i kłaniając już z daleka... Niezmiernie wytworny strój wiejski, bardzo mu był do twarzy. Najmniejsza w nim drobnostka była dobrana i wyszukana ze smakiem... kosztowna i piękna. Matka snadź chciała go mieć jak laleczkę strojnym, i na widok jego, cała jéj twarz się ożywiła radością niezmierną i zachwytem. Oczy zdawały się mówić: Możesz co być na świecie piękniejszego nad mojego Zdzisia?
Chłopiec na wpół szedł, wpół biegł, a każdy jego ruch znamionował siłę i zręczność. Obok niego idący, towarzyszący mu młodzieniec, wcale wyglądał inaczéj. Silny był, zdrów także, o niewiele może starszy od Zdzisława, ale dużo dojrzalszy. Przy nim tamten wydawał się niemal dziecinnie. Mniéj zręczny, zbudowany od topora, poruszał się z jakąś niedźwiedziowatą siłą bez wdzięku, ale twarz jego rysów szlachetnych, wyrazistych, pełna była powagi i rozumu. Nie pięknym będąc, sympatyczny był przecie, na czole miał myśl, w oczach wiele uczucia, w ustach coś smutnie zrezygnowanego. Trochę jakiéjś dumy przyciśniętéj snuło mu się u wejrzenia, ale ledwie błysnąwszy, wnet gasła stłumiona wolą energiczną, któréj cała postać była wyrazem... Ubrany skromnie bardzo, bez żadnych wymysłów i błyskotek, zdawał się raczéj towarzyszem z obowiązku hrabiego, niż jego przyjacielem i bratem.
Gdy obaj ukazali się na ścieżce, kończyli jakąś rozmowę, Zdziś podał mu rękę uprzejmie, a on ścisnął ją z powagą i uczuciem. Widok hrabiny zerwał snadź rozpoczęte młodzieńcze jakieś spory. Szli daléj milczący, a towarzysz hrabiego zwalniał kroku i pozostawał nieco, jakby lękając się być natrętnym. Hrabina przyspieszała chód, wyciągając ku synowi ramiona. Profesor się uśmiechnął, a tyle rzeczy w tym uśmiechu było, iż właściwego mu charakteru niepodobna było odgadnąć.
— Zdziś drogi! jakże ci się jeździło?... zawołała hrabina ściskając syna, który w rękę ją czule całował...
— A! doskonale.... Timur chodzi, powiadam mamie, jakby miał skrzydła.... a co za ogień, a jaka łagodność....
— Aleście nie bardzo dokazywali! spytała matka badająco spoglądając na towarzysza młodego hrabiego, który się w milczeniu uśmiechał.
— Żabicki przecie był ze mną! śmiejąc się odparł Zdziś — nie pozwoliłby...
Żabicki popatrzał w ziemię.
— A taki jesteś zmęczony! chustką własną ocierając pot z czoła syna, dodała hrabina.
— Tylkośmy trochę galopowali w ulicy... rzekł Zdziś — Timur suchuteńki...
— Chodźże ze mną, bo mamy z sobą jeszcze dziś wiele do mówienia, odezwała się matka podając mu rękę... Zdziś pozdrowił profesora, hrabina uśmiechem pożegnała obu i powoli z synem poszła ku pałacowi. Profesor z panem Żabickim zostali na ścieżce oko w oko, sami z sobą. Profesor poprawił nieco pod kapeluszem perukę, patrząc na Żabickiego, który zdawał się mieć ochotę minąć go i iść inną ścieżką daléj; chrząknął nieco i wstrzymał go, dając mu znak w milczeniu.
Nim jednak rozpoczął rozmowę, obejrzał się jak daleko odeszła hrabina.
— Możebyśmy się trochę przeszli...
— Chętnie — rzekł Żabicki. Znać było jednak w tym wyrazie więcéj grzeczności, niż ochoty.....
— Rzeczywiście musimy pomówić z sobą, kochany panie Żabicki, począł łagodnie — szczególnie we własnym pańskim interesie.
— W moim? zapytał Żabicki zdziwiony nieco.
— A no tak, tak — choć to już może trochę późno, chciałem pana przestrzedz — wierz mi, z dobrego serca.
Żabicki spojrzał ciekawie, ale bez zbytniego zajęcia się przestrogą, która grozić się czém zdawała...
Profesor wziął go za rękę.
— Kochany panie Żabicki, rzekł głosem niby rozczulonym i rozczulić pragnącym — co było a nie jest, tego nie pisać w regestr. Nieraześmy się tu poróżnili w zdaniach, a często w postępowaniu z naszym wspólnym uczniem... Waćpan grałeś rolę Katona, a ja... łagodnego bardzo Mentora...
— Gdybyć Mentora! cicho mruknął Żabicki.
— Ale mój drogi panie Żabicki — waćpan nic nie dokazałeś katoństwem swojém, ja zaś akomodowaniem się zyskałem i serce ucznia i łaskę hrabiny. Cóżeś chciał zrobić z takiego gagatka i pieszczoszka? Dobre to, poczciwe chłopię, ale jemu nad to czém jest, więcéj być nie potrzeba. Będzie zacny, miły, leciuchny panek, natury nie przerobić. Po cóż się narażać nadaremnie... i...
— A sumienie — przerwał Żabicki.
— Przecież zdaje mi się, że i ja je mam, ale gdzie niém nic zrobić nie mogę, po co mam z niém dla próżnego popisu wyjeżdżać? Dałbyś pokój! Hrabina ma do was żal, że Zdzisia ani ocenić, ani kochać nie umiecie...
— Ale ja go kocham jak brata, i to co w nim poczciwego jest, cenię, przecież dla tego samego prawdę mu mówię.
— No — i po cóż się prawda im zdała? — przerwał profesor — im co się chowają, żyją, oddychają sztuczną atmosferą i wiekuistym fałszem?! Ja chowam prawdę dla siebie, a kanarki cukrem karmię...
Zmiłuj się, choć jutro na tę wielką uroczystość — dodał — rozczul się, więcéj okaż uwielbienia dla naszego ideału!!
— A! mój profesorze, westchnął Żabicki — jeszczem zamłody, życie mnie kłamać nie nauczyło... Wszystko to dla mnie nadzwyczaj smutne, właśnie dla tego, że Zdzisia kocham, a poczciwe, złote chłopię tak rozpieszczono, wychuchano, tak przed nim prawdziwy świat zakryto, że ja się przyszłością przerażam!!
Wyjm go panie profesorze z tego otoczenia, z téj atmosfery, zmień nieco położenie, rzuć go w walkę życia, zginie, rady sobie nie da! nie uzbrojono go do boju!
— Ale bo waćpan śnisz wiekuiście o walkach — odparł profesor. Są ludzie, którzy ich nie toczą i którym los oszczędził prób, wygładził drogę, przygotował zawczasu wszystko, tak, że dosyć im urodzić się, uśmiechnąć i zasiąść do biesiady...
— Daj Boże, ażeby tak ze Zdzisławem było — odezwał się Żabicki — lecz któż może za przyszłość zaręczyć!
— A po cóż tam ją odgadywać koniecznie tak smutną?.. Co nam tam do tego!!
Ruszył ramionami profesor. Ścieżka, którą szli, doprowadziła ich do domku ogrodnika. Tu wysuwano wazony, a chłopaki wiły wieńce zielone na jutrzejszą uroczystość. Stary w szaréj kapocie i czapce rogatywce mężczyzna stał z rękami w kieszeniach zamyślony. Był to sługa emeryt, zasępiony jak się to często w późniejszych latach zdarza. Ponury wyraz jego twarzy, dziwnie odbijał od wesołości chychoczących ogrodniczków. Profesor przywitał go z wielkiém nadskakiwaniem, jakby się lękał jego złego humoru i pragnął go rozchmurzyć. Żabicki się skłonił z daleka. Na odwrót stary sługa profesorowi oddawszy zimny ukłon, do Żabickiego się uśmiechnął i ręką go kilkakroć pozdrowił.
— Cóż tu kochany pan Huba robi? zapytał profesor zmienionym tonem wesoło...
— A cóż, gapię się, robić nie mam co — człowiek do niczego już się nie zdał. Stękam a stękam, a to tu u nas we dworze gdzie wszyscy weseli, ni przypiął ni przyłatał... Więc po kątach się trzeba kryć, aby ludziom humoru nie psuć.
— Ale po cóż go psuć samemu sobie! zapytał profesor...
— Taka to już natura — westchnął Huba — wszystko na starość wydaje się opacznie i nie do rzeczy...
Odwrócił się do Żabickiego.
— Dokąd to panowie ze Zdzisiem jeździli?.. zapytał.
— Chciał się przejechać na Timurze... trochę w pole... rzekł Żabicki...
— E! mruknął Huba — przysiągłbym, że pod Zahorodzie... a co? nie zgadłem?
— Nigdzieśmy nie byli!
— Żeby choć kominy zobaczyć! mówił Huba wzdychając. Chłopiec taki młody i już... ale to teraz wszystko wcześniéj dojrzewa i przejrzewa...
Uderzył się dłonią po ustach.
— A no — cicho! po co to już mówić!..
— Bo nie ma o czém w istocie — dodał profesor. Zdrożnego nic!! Że chłopak w jego wieku pomarzy trochę i powzdycha, to w naturze rzeczy...
— U nas w naturze było, że jeszcześmy o te czasy na kobiercu brali! dodał Huba — i wara było po księżycu wzdychać... Po co ma serce mięknąć zawczasu, kiedy tu stalowego potrzeba, żelaznego... kamiennego...
I znowu wedle zwyczaju po ustach się uderzył.
— Cicho! cicho! tfu...
W porę skończył, bo szelest się dał słyszeć za chatą, i śmiech, i głos kobiecy, wesoły młody. Wszyscy się obrócili w tę stronę... O kilka kroków stało dziewczę z niemłodym już mężczyzną.
Oboje oni dziwnie się mogli wydać w pańskim tym ogrodzie, bo wcale nie pańską powierzchowność mieli. Szlachcic był w kapeluszu słomianym i ubraniu letniém bardzo prostém, można go było wziąć za ekonoma; dzieweczka co z nim szła, z różową twarzyczką, z figlarnemi oczkami, wesoła, malutka, zwinna; ubrana była po wiejsku, ale z wielkim wdziękiem. Wianuszek z bławatków trzymała w ręku... Dwie kosy jasnych, ślicznych włosów opasywały jéj główkę jakby aureolą. Biała sukienka z różowemi wstążkami, kapelusik słomkowy, cały strój składały. Troszkę opalona, wcale po pańsku i do pałacu nie wyglądała. Znać było szlacheckiego dworku córkę.
— Otóż to doskonale! zawołała podbiegając... i profesor, i pan Żabicki, i Huba... tu się prawdy dowiemy! klasnęła w ręce przyskakując...
Szlachcic się witał ze wszystkimi.
— Kogo z panów mam wziąć na spytki? i poczęła żywo. E! — pan Żabicki odpowiada!
Stanęła naprzeciw niego dygając.
— Zaproszono nas jutro, tatka i mnie, do Samoborów... Ani ja, ani on, nie mamy wyobrażenia dla czego i na co? Słyszeliśmy o jakichś wielkich przygotowaniach... Ja w straszliwéj niepewności jak się ubierać, aby się zamało nie ustroić, lub zanadto nie wyfiokować; ojciec nie wie czy frak dobyć, czy surdutem się ograniczyć — słowem straszliwa wątpliwość, okropna niepewność. Rada w radę, przyszliśmy z Wulki po kryjomu sami, aby dostać języka...
Paplała piękna dzieweczka, a Żabicki się uśmiechał.
— Za pozwoleniem, — wtrącił profesor, ja choć nie pytany, biorę na siebie odpowiedź... Jutro urodziny pana Zdzisława, jutro kończy rok dwudziesty... i jak to było zwyczajem u dawnych Rzymian, wkłada męzką togę, togam virilem. Od jutra jest hrabią Zdzisławem Samoborskim; ustaje władza nauczyciela, macierzyńska opieka... jest usamowolniony...
Huba słuchając głową kiwał.
— I będzie miał prawo głupstwo zrobić — dodał cicho... bo do tego jest przygotowany.
Dzieweczka patrzała biegając oczyma po wszystkich twarzach — uśmiechając się ciągle.
— Ale któż będzie jutro? kto będzie?
— Wielka parada? mówił profesor znowu wyręczając milczącego Żabickiego — sproszonych osób mnóstwo. Czy wszyscy przyjadą, nie wiem. Dziś oczekujemy opiekuna prezesa Mohyły... Będą naturalnie Mangoldowie, będzie z sąsiedztwa kto łaskaw... Dobywamy ze skarbca srebra paradne, kucharze budują piramidy, piwniczy szeregi butelek wystawia...
— A muzyka? podchwyciła dzieweczka, wesoło strzelając oczyma ciągle.
— Zamówiona! i doskonała... żartobliwie dodał profesor...
— W nagrodę za informacyę uprzejmą, zamawiam profesora do pierwszego walca...
— Ja? do walca? cofając się krzyknął profesor...
— A pana Żabickiego do mazura! śmiała się dzieweczka...
Żabicki się skłonił.
— Siebie i mnie pani skompromitujesz, tańcuję po łacinie...
— To nic nie szkodzi...
— Stasiu! dokazujesz bardzo — odezwał się ojciec, który w czasie rozmowy patrzał z zajęciem na szczebioczącą dzieweczkę...
— Tatku kochany — jestem tak przyzwoita... a że trzpiot... taką mnie pan Bóg stworzył! Opłakuję to, ale się poprawić nie potrafię...
Ojciec ją pocałował.
Huba z dala patrzał i lice mu się téż rozchmurzało powoli... Śliczne dziewczę przyniosło z sobą wesele, jak kwiaty woń niosą.
— Nie pozostaje więc nam nic zgoła więcéj, tylko złożywszy panom dzięki i życzenia dobréj nocy, nazad przez pola do domu, aby się przygotować na uroczystość jutrzejszą... dodała Stasia... Tatku, proszę o rękę, będę podporą twojéj starości...
Dobranoc! dobranoc! dobranoc! — Szlachcic się kłaniał — i za chwilę znikli w głębi ogrodu. Huba długo patrzał za nimi.
— To mi mospanie dzieweczka... odezwał się — to nie Margoldówna! to czysta nasza, panie, szlachcianka, do tańca i do różańca! Aż miło!
Machnął ręką coś mrucząc jeszcze, i powoli poszedł ścieżyną...


∗             ∗
Zmierzchało już dobrze, gdy czterma końmi zaprzężona stara karetka, pamiętająca może jeszcze Danglowskie czasy, przywiozła przed ganek pałacowy pana prezesa Myhyłę...

Był to opiekun hrabiny, opiekun hrabiego, opiekun majętności i interesów Samoborskich — najpoczciwszy w świecie człowiek, który się do niczego nie mieszał, znany w obywatelstwie z zacności charakteru, z prawości i bezinteresowności, pośrednik we wszystkich sprawach zawikłanych, kompromisarz powszechny. Prezes Mohyła cieszył się szacunkiem a czcią całego obywatelstwa. Złoty był człowiek jedném słowem... nie miał nieprzyjaciela i wielką miłością a sercem często zwyciężał tam, gdzie wszelka inna siła skruszona została. Orężem jego było to serce... ale jedynym. Tam gdzie przebiegłości, bystrości, strategii potrzeba było, prezes na nic się nie przydał. Oszukiwał go kto chciał; oszukany, prędko zapomniawszy urazy, jednał się z nieprzyjacielem, gotów będąc nawet nazwać go bardzo — statecznym człowiekiem. Samo wejrzenie na czcigodnego starca serca mu jednało: pogodne, poczciwe, szerokie oblicze, choć wcale niepiękne, jaśniało serdecznością: oczy nader do łez skłonne wypukłe miał, niebieskie i zmęczone; szerokie wargi tak były nawykłe do uśmiechu, jak źrenice do płaczu, i nigdy się z niemi nie posprzeczały, choć łzom uśmiech, a weselu łzy towarzyszyły. Nosił się prezes po francuzku, choć pono te czasy pamiętał, gdy ten strój był w kraju wyjątkowym. Otyłość dodawała mu powagi, a wiek podeszły możeby mniéj po nim poznać było można, gdyby nie obrzękłe trochę nogi i aksamitne buty, które nosić musiał od lat kilku. Jeszcze wysiadał z karetki z pomocą służącego, gdy już w ganku Zdziś się pokazał, a za nim hrabina, na przywitanie kochanego gościa... Nie brać opiekuńskiego grosza, nie przeszkadzać w niczém, podpisywać co chciano, pochwalać wszystko co hrabina zrobiła, kochać Zdzisia, wielbić piękną panią umiał prezes doskonale, i obowiązki te pełnił tak długo, tak poczciwie, iż sobie na najżywszą wdzięczność zarobił.
Z najwdzięczniejszym swym uśmiechem powitała go hrabina — Zdziś wysiadającego pocałował w ramię. Prezes ściskając go, rozpłakał się po raz pierwszy... Hrabina Julia wdzięczna mu była za to. Nie mógł się napatrzyć na ładnego chłopca, nacieszyć nim...
Przypadł potém do pięknych rączek mamy i od tych oderwać mu się było trudno...
— Kochany nasz, drogi opiekun — łaskawy, drogi prezes! powtarzała hrabina... Pozwól, bym ci podała rękę, Zdziś z drugiéj strony... wprowadzimy cię w tryumfie... jakeś godzien, nasz najlepszy opiekunie... Tyleśmy ci winni, tyle — drogi prezesie, a mój Boże!
— A! hrabino, pani najłaskawsza — nie upokarzaj sługi swego — mówił Mohyła drżącym głosem — dla mnie to szczęście, żem dożył widzieć tego kawalera takim ślicznym, miłym... prawdziwém arcydziełem bożém...
— Mój drogi prezesie!.
Nastąpiło po przejściu wschodów w ganku, drugie rąk pięknych ucałowanie.
W blizkości drzwi na uboczu stał profesor, nie zaniedbujący przedstawić się prezesowi, witającemu go z rozrzewnieniem nowém. Pana Żabickiego nie było...
— Kochanego profesora!
Uścisnęli się, ale nauczyciel jak należało w ramię pocałował. W paradnych sieniach stała cała służba pałacowa w liberyi, kamerdyner otwierał drzwi... Wielki salon już tego wieczoru był przybrany kwiatami, we wszystkich kandelabrach gotowe stały świece; wonią jakąś świąteczną, weselną przejęte było powietrze — wielki ten salon pierwszy zwykle tylko służył do tańców i w dni zgromadzeń tłumnych. Szli więc daléj do sali drugiéj i trzeciéj, równie wspaniałych, aby przysiąść i spocząć w ulubionym gabinecie hrabiny Julii. Było to prawdziwe cacko, ze smakiem właściwym gospodyni przystrojone. Wyborowe obrazy zdobiły ściany, między któremi oryginalna główka Greuz’a, niegdyś bardzo do hrabiny saméj podobna, zajmowała najgłówniejsze miejsce nad kanapą. Na kominie przepyszne saskie porcelany, których pełno było po etażerkach, nadawały pokojowi właściwy charakter i nazwisko — porcelanowego. Zwierciadło nad kominem w ramach porcelanowych, takiż pająk z misternych kwiatów upleciony, mnóztwo figurek i wazonów składały rodzaj ciekawego muzeum. Kosze z żywemi kwiatami, wazony, bukiety wonią miłą napełniały powietrze. Stolik przed kanapą zarzucony był fraszkami kosztownemi, obrachowanemi tak, aby fantazyom gospodyni dogodzić mogły. Flakony, kadzielniczki, dzwonki wytwornych kształtów i najpiękniejszéj roboty, lampa w chińskiém naczyniu, pudełeczka i skrzyneczki świeciły i błyszczały laką, drogiemi kamieniami i bronzami. Wszystko aż do podnóżka, na którym nóżki hrabiny spoczywały, było dobrane starannie i harmonijnie do całości tego ślicznego gniazdka.
Prezes zasiadł w fotelu wygodnym, hrabina na kanapie, Zdziś stał na pogotowiu uśmiechając się na rozkazy matki, profesor dla utrzymania rozmowy stawił się także. Ale nie mówiono o niczém oprócz wzajemnych uwielbień i czułości. Hrabina kadziła prezesowi, który jéj sowicie oddawał komplementu.
Widząc, że do téj wymiany słodyczy nie jest koniecznie potrzebny, profesor cofnął się do drugiego salonu, gdzie się przygotowywała herbata. Zdziś wysunął się także pod jakimś pozorem; hrabina sama pozostała z opiekunem. Dawano im czas do pomówienia o interesach, o których nigdy podobno nie rozmawiali, bo ani hrabina, ani prezes nic o nich nie wiedzieli i nie bardzo się troszczyli. Przez tyle czasu szły one łaską bożą, że się o nie troszczyć przestano. Profesor miał swą osobistą małą rachubę przechodząc do salonu, w którym słychać było brzęk filiżanek i nakrywanie do podwieczorku. Wiedział on, że tu znajdzie pannę Różę Paklewską, o któréj względy szczególniéj się starał. Panna Róża była lat wielce dojrzałych, osobą stateczną, energicznego charakteru, który z pewnych względów własnemu profesora usposobieniu odpowiadał... Rozumieli się z sobą i lubili wzajemnie. W Samoborach właściwie panią wszechwładną była nie hrabina, ale panna Róża; ona kierowała wszystkiém, a najbardziéj samą panią.
Niegdyś piękna Paklewska zachowała po upływie lat czterdziestu twarz czerstwą, zdrową, świeżą i ożywioną. W rysach pozostał ślad dumnego wdzięku, zaostrzony tylko wyrobioną życiem siłą, potrzebą rozkazywania i poczuciem ważności swéj roli. Panna Róża nieco przypominała obejściem i ruchami kapitana od huzarów. Mówiła głośno, spoglądała śmiało, rozkazywała stanowczo, nie lękała się ani wzroku, ani mowy, i trzęsła dworem całym, który skinieniom jéj służył. Względem hrabiny tylko była łagodna, uniżona, pokorna, i miłość dla niéj czuła czy odegrywała nadzwyczaj szczęśliwie. Hrabina bez niéj stąpić nie mogła, bez jéj rady nie uczyniła nic, potrzebowała jéj co chwila, i własny brak woli a energii wypełniała charakterem panny Róży. P. Paklewska nie wyjeżdżała na krok, nie oddalała się od dworu, dzień i noc musiała siedzieć przy swéj „dobrodziejce“.
Tak zręczny dworak jak professor, wiedział dobrze, iż trzeba było zyskać pannę Różę, aby mieć łaski hrabiny. Nie omieszkał więc żadnéj zręczności, by się jéj przypochlebić. Można go było nawet posądzać, że się starać zamyśla o starą pannę, tak był nadskakujący i miły dla niéj, tak odgadywał myśli jéj i życzenia. Panna Róża wolałaby była może młodego Żabickiego, na którego często rzucała wejrzenia, ale ten nie uchybiając jéj, trzymał się z daleka. Trzeba więc było z biedy zadowolić się poddeptanym profesorem, wielbiącym nadzwyczajny rozum i serce panny Róży.
We dworze panna Paklewska była rzeczywiście potęgą. Przez jéj oczy patrzała „anielska“ hrabina; narażenie się jéj wywoływało gniew i nieprzebaczoną urazę pani. Nikt dobrze nie umiał określić właściwie, dobrą czy złą była ta wszechmogąca panna Róża, lecz że była niesłychanie zręczna i przy pozornéj prostocie niezmiernie przebiegła, o tém wiedzieli wszyscy. Nikt nie mógł jéj nic zarzucić, na niczém ją takiém poszlakować, coby jéj ujmę czyniło, surowa była dla innych, ale nie interesowana dla siebie. Wiedziano, że hrabina sowicie ją obdarzała, lecz i panna Róża była dobroczynna, a pozorną delikatność posuwała do tego stopnia, że uboższéj rodzinie przyjeżdżać do Samoborów nie dozwalała.
Profesor musiał mieć pewne dane o finansowém wyposażeniu panny, gdyż nie byłby posuwał się tak daleko z czułościami dla niéj, gdyby następstwa zagrażać mu mogły fałszywym rachunkiem.
Właśnie panna Róża zadysponowała stołem podwieczorkowym i rozsypała ludzi po owoce, ciasta i mięsiwa, dla których wskazywała miejsce na stole, gdy profesor z tą samą niemal uniżonością, z jaką witał w ogrodzie hrabinę, przyszedł złożyć jéj uszanowanie. Jedyną oznaką bliższych nieco stosunków z piękną (niegdyś) panną Różą było, że ją dyskretnie i nieznacznie w rękę pocałował. Obojętnie przyjęła to, spoglądając z góry na profesora wdzięczącego się jéj, panna Paklewska.
— Jak to pani być musi zmęczona! szepnął cicho; tyle do czynienia w ciągu tych dwóch dni... Nie uwierzy pani, jak mi jéj żal i jakbym pragnął przyjść w pomoc.
Na to dosyć grubym głosem, spoglądając protekcyonalnie, odezwała się panna:
— Posłałabym pana do apteczki, ale się lękam, żebyś mi czego nie złasował...
— Na tego rodzaju słodycze nie jestem łakomy! z westchnieniem rzekł profesor.
Panna rzuciła nań wejrzeniem wielce dwuznaczném... Profesor się uśmiechnął.
Tu nastąpiła przerwa w rozmowie, bo przyniesiono ananasy, którym miejsce honorowe nie kto inny mógł wyznaczyć tylko panna Róża. Obróciła je nawet własnoręcznie tak, aby się lepiéj i pokaźniéj wydawały.
— Jutro to dopiero napłynie nam gości — odezwał się profesor — bo hrabina z niewyczerpaną dobrocią swą, nawet najdrobniejszą szlachtę pozapraszała! Porowscy przybiegali aż sami do ogrodu, aby się rozpytać, co się tu święci i jak się mają ubrać na jutro.
— I panna Stanisława była? spytała Róża.
— A jakże! przyleciała jak ptaszek, zaszczebiotała i odleciała... śmiejąc się zawołał profesor. Wystroi się pewnie w co dom ma najlepszego.
— Biedne dziecko! szepnęła panna Paklewska poprawiając ciastka... mnie się zdaje, że jéj nasz Zdziś główkę zawrócił, a temubym się nie dziwowała, bo wszystkie panny szaleć za nim muszą.
— Byle tylko on zawcześnie za niemi nie szalał — rzekł po cichu profesor, kładąc palec na ustach.
— E! nie trzeba bo być znowu takim rygorystą... odparła Paklewska: — hrabina jest tego zdania, iż lepiéj żeby się kochał i romansował, niżby miał jak inna młodzież się zepsuć...
— Zdaje mi się nawet, że z tego pozwolenia skorzystał nasz Zdziś, i że się opętanie kocha!
— W kim? spytała panna, jużci nie w Stasi Porowskiéj?
— A! nie! rzekł profesor, bo to śliczne i miłe dziewczę, ale wcale nie ideał dla takiego Zdzisia... Łatwo pani odgadnie.
— Myślisz pan w Elsie Mangoldównie? uśmiechając się mówiła Paklewska. No — może... Bo też to śliczniuchna, niewinniuchna jak aniołek dzieweczka...
— A! no, i jedyna dziedziczka bardzo śliczniuchnego kluczyka — dodał profesor. Gdyby się na seryo pokochali, nie byłoby nic niestosownego tak dalece.
Panna Róża z pewnym rodzajem oburzenia spojrzała na profesora.
— Zmiłuj się pan! Wiesz przecie kto jest, albo raczéj kim był ten baron Mangold... a kim jest i ma być nasz hrabia Zdzisław! Panienka dla zrujnowanego panicza z imieniem, nie przeczę, bardzo dobra partya; ale nasz pan Zdzisław wysoko może sięgnąć, choćby po księżniczkę... Majątek kolosalny, imię wielkie, a co się tycze jego samego, to perła naszéj młodzieży...
— Pewnie go nikt lepiéj nie ocenia nademnie, dodał żywo profesor, ma wszystko: rozum, serce, dowcip i wrodzony ten urok po matce, który mu jedna ludzi! Lecz gdyby się tak bardzo pokochał w Mangoldównie...
Panna Róża zbliżyła się profesorowi do ucha:
— Nigdyby nasza pani na to nie pozwoliła, nigdy... nigdy... dla samego imienia... Powiada, że ma sobie powierzoną pieczę nad Samoborskich rodziny sławą i wielkością, i najpierwéj o nią starać się musi.
— A szczęście syna? spytał profesor, jakby zapominając się.
Paklewska pokręciła głową i ręką.
— Wszystko to wywietrzeje mu prędko, to są dzieci! O Zdzisia piękniejsze panny starać się będą... zapomni; a Elka téż znajdzie sobie łatwo innego... Przytém nie sądzę, żeby te dzieci miały już wymienić co oprócz niewinnych wejrzeń i uśmieszków...
Profesor uśmiechnął się.
— Pierwsza miłość!
— A! a! u was mężczyzn, porywczo dodała Paklewska, pierwsza i ostatnia, obie niewiele warte, na żadną rachować nie można.
— Ja sądzę, odezwał się znacząco profesor, że na pierwszą i — na ostatnią można liczyć śmiało...
Z przyciskiem wymówione „ostatnią“, ściągnęło wzrok panny Róży, która przekonać się chciała, czy peruka miała zamiar dać jéj do zrozumienia, iż właśnie téj ostatniéj stała się nieszczęśliwym łupem.
Profesor miał postać obżałowego... Coś nakształt lekkiego zatabaczonego westchnienia wyszło z piersi jego, panna Róża śmiać się zaczęła szczerze, serdecznie, bez gniewu, bez szyderstwa... lecz nieco niedowierzająco.
— Nigdym się nie spodziewała, szepnęła uśmiawszy się dobrze, żebyś profesor był takim znawcą uczuć i w nich doświadczonym... A! stary bałamut! stary bałamut!!
Rozmowa przelatywała tak muskając różne domorosłe sprawy, gdy we drzwiach od drugiego salonu pokazał się duchowny w czarnéj sukni z guziczkami liliowemi i wspaniałém distinctorium na łańcuchu złotym... Był to mężczyzna już niemłody, blady, pięknéj twarzy arystokratycznéj, ubrany z wielką elegancyą i ruchami zdradzający dawne z salonami pokrewieństwo.
Uśmiechające się usta, przymrużone nieco oczy, wyraz twarzy wymuszenie łagodny, odbijały dziwnie przy ruchach żywych, dowodzących temperamentu gorącego. Znać było, że się ciągle uśmierzać i hamować musiał.
Był to ksiądz kanonik Starski, proboszcz miejscowy, zaproszony już tego dnia do pałacu, dla zabawienia prezesa. Hrabina ceniła go wysoko, tém więcéj, że oprócz przymiotów kapłana, odznaczał się jako salonowy dobrego wychowania człowiek najlepszym tonem i — należał do towarzystwa. Pobyt dość długi w Rzymie i za granicą, pierwiastkowe zresztą w rodzinie własnéj nawyknienia do mizernego świata czyniły go miłym i pożądanym wszędzie... Była to głosem powszechnym zawczasu, już naznaczona do najwyższych dostojeństw osobistość — on kierował częścią religijną wychowania młodego hrabiego, wyborem nauczycieli, książek i wyrobienia zawczasu zdrowych zasad. Tak był jednak delikatnym, iż ucznia zbyt surowo nie trzymał i nie obarczał wcale, pilnując tylko spełniania ścisłego wszystkich form zewnętrznych.
Hrabina, Zdzisław, panna Róża z uwielbieniem byli dla kanonika, którego cześć i pochwały wszyscy mieli na ustach. Na widok jego panna Paklewska, bardzo pobożna, pospieszyła do ucałowania ręki, profesor się głęboko i uniżenie pokłonił. Kanonik uśmiechem słodyczy pełnym pozdrawiał wszystkich i cichym kroczkiem postępował do gabinetu hrabiny.
Tu wszyscy powstali na jego powitanie. Prezes z nadzwyczajną serdecznością uściskał kuzyna, gdyż byli w jakiémś pokrewieństwie...
Batystową chusteczką otarł znużony kanonik czoło, i zdjął rękawiczki, z pod których ukazał się piękny ametystowy pierścień jakby proroctwo biskupiego dostojeństwa. Miał téż prawo do pończoch fioletowych, które z pod przepysznéj sutanny teraz dopiero na jaw wyszły...
— Prezes o nas zapomniałeś od dawna — odezwał się kanonik żartobliwie, — zaniedbałeś swe obowiązki opiekuńcze...
— Miałem tu wyręczycieli, na których mogłem się spuścić — odparł Mohyła — takie anielskie serce matki, taki czuły dozór świątobliwego kapłana, i tak szczęśliwy dobór nauczycieli...
— Już to co się tycze nauczycieli, cichuteńko, pochylając się ku prezesowi i oglądając ostrożnie odezwała się hrabina — muszę się przyznać, że na jednym omyliłam się wielce...
Kanonik głową potwierdził.
— O ile ten stary, poczciwy, nieoszacowany Wilelmski jest dla mnie skarbem prawdziwym, — o tyle znowu na młodszym Żabickim zawiodłam się mocno. Zdolny jest to prawda, Zdziś od niego wiele mógł korzystać, ale to było towarzystwo nie najlepsze... Dosyć powiem w jedném słowie, mogłam się tysiąc razy przekonać o tém, że jest — demagog... Opinie śmiałe, żadnego poszanowania dla tradycyi... Ze Zdzisiem zawsze chciał być jak z równym sobie... Zbyt wiele dumy i zarozumiałości...
— Doskonale go pani hrabina scharakteryzowała — dodał kanonik, — podzielam w zupełności zdanie jéj o nim...
— Mnie to najwięcéj oburzało — żywo kończyła hrabina Julia, — że zamiast kochać Zdzisia jak my wszyscy, zamiast go oceniać, zawsze jakieś mu musiał dawać admonicye, zawsze występować z jakiemiś radami, w tym nieszczęsnym duchu demokratycznym, niby to postępowym... Nieraz mnie przyprowadził tém do niecierpliwości, alem się powstrzymywać musiała, starając się tylko, ażeby jak najmniéj byli z sobą sam na sam... Szczęściem ta natura poczciwa Zdzisia nie mogła przyjąć zarazy...
— Ale go trzeba było odprawić — przerwał prezes.
— I byłabym to uczyniła — westchnąwszy rzekła hrabina, — gdyby nie to, że znowu poczciwy stary profesor, o ile zacny, dobry, przywiązany do nas, a już Zdzisia gotów nosić na ręku, prawdę powiedziawszy — wiele rzeczy pozapominał... Żabicki bardzo zdolny... Zdziś przy nim wiele korzystał...
— No — i dziś to wszystko już skończone, dorzucił prezes, bo nie będzie więcéj potrzebny. Hrabia pojedzie do uniwersytetu...
— Samego nie wyprawię, zamłody jest, — dodała żywo hrabina, — Żabicki niepotrzebny, ale profesora myślę zatrzymać i prosić, ażeby z nim choć na rok pojechał, choćby tylko dla towarzystwa.
— Bardzo słusznie! potwierdził prezes — o! już to serce hrabiny! anielskie jéj serce...
— Bardzo słusznie, — odezwał się uniżenie ksiądz kanonik — lepszego wyboru uczynić było trudno.
— Myślę, że profesor mi nie odmówi tego... dodała hrabina.
— I ja sądzę... mówił prezes. Żabickiego pożegnać
— A tak! zawczasu cieszę się tą myślą — cicho szepnęła hrabina — stał mi się z tą swą ponurą twarzą i milczącém posępném obliczem, niewypowiedzianie ciężkim... Obawiałam się wpływu jego we dworze... Chciał mi zaraz na wsiach szkółki zakładać, chłopców kredensowych uczył czytać, wdawał się w rozmowy, obałamucał ludzi... Wszystkoby to było mniejsza jeszcze — ale najgorzéj, że przy Zdzisiu z takiemi nieraz wyjeżdżał ideami!.. No — i maniery jakieś rubaszne...
— To są owoce nowszych systemów i doktryn — dokończył ks. kanonik... Takich to dziś ludzi wychodzi mnóztwo... i zaraza wolnomyślności się szerzy...
Profesor powinien był oddziaływać...
— I nic się złego nie stało, boć i ja byłam na straży, i zawczasu Zdzisia ostrzegłam... Chciał z niego zrobić... jakiegoś demokratę... namawiał go nawet, żeby się nauczył jakiego rzemiosła. Oburzyłam się na to niezmiernie, musiałam już sama wystąpić, i przecie dał pokój.
Prezes ruszał z politowaniem ramionami, ale nie odzywał się wcale...
Ukazanie się panny Róży we drzwiach było znakiem do przejścia na herbatę. Hrabina podała rękę prezesowi, kanonik poszedł sam z powagą razem i elegancyą, o któréj nigdy nie zapominał.
W salonie zastali już profesora, Żabickiego, pannę Różę, którą prezes znający stosunki domowe, powitał z niezmierną grzecznością, wreszcie Zdzisia jak zawsze uśmiechniętego i promieniejącego młodością. Ku téj nadziei przyszłości zwracały się nietylko oczy matki, ale całego towarzystwa; on stanowił ognisko, około którego krążyły uczucia i myśli przytomnych... Chłopiec dobrze o tém wiedzieć musiał, ale poczciwa w istocie natura nie dozwalała wzbić się w dumę... Matce szło o to, aby mu się dać popisać z dowcipem przed prezesem. Naprowadziła rozmowę na uniwersytet i wybór przyszłych studyów.
— Ja byłbym za tém — odezwał się prezes, wiedząc, że zdanie jego z pewnością dobrze będzie przyjętém, — aby kochany nasz pupil szedł w tém za instynktem własnym, za nieomylną wskazówką natury...
— Niech sam wybiera — szybko dodała matka: byle nie coś obrzydliwego. Matematyka jest sucha, męcząca, to nie dla niego, nadto ma wyobraźni i serca mój Zdziś — już nawet nie wspominam o medycynie, bo to ohydna rzecz... Dla ciekawości nawet nie pozwoliłabym nigdy! nigdy! — Prawnikiem téż nie będzie pewnie... na co mu to?..
— Zostaje literatura — rzekł kanonik — najwłaściwsza! historya, języki...
— A! on tak poezye lubi!.. zawołała matka...
Wszyscy patrzali na Zdzisia, który się łagodnie uśmiechał.
— O! to pewno, że literaturębym przeniósł nad inne przedmioty...
— Jam to dawno przewidział — szepnął profesor...
Żabicki milczał mięszając herbatę łyżeczką. Kanonik, który naprzeciw niego siedział, spojrzał nań jakoś wywołująco jego zdanie.
— Pan także tak sądzi? rzekł cicho.
— Literatura — odparł chłodno Żabicki — przynajmniéj tyle wymaga pracy co inne oddziały, a obejmuje tak wiele, związana jest z takim ogromem encyklopedycznych niemal pomocniczych nauk... Hrabia Zdzisław będzie miał nadzwyczaj ciężkie zadanie... Filologia starożytna...
— Ależ Zdziś nie potrzebuje się kształcić na profesora, z trochą niecierpliwości przerwała matka.
— Powierzchownie zaś obeznając się tylko, niewiele skorzysta — rzekł Żabicki.
Wszyscy spojrzeli po sobie, profesor ruszył ramionami, zamilkli i cisza złowroga oznajmiła nieszczęśliwemu, że się z nim w rozprawy dalsze wcale wdawać nie myślą. Spuścił więc głowę i pił herbatę. Zdziś tylko, jakby pożałowawszy go — odezwał się:
— Pan Żabicki ma słuszność, że to morze do wypicia — trzeba będzie dobrze fałdów przysiedzieć...
— Byle nie do tego stopnia, ażeby nabrać pedanteryi — mówiła matka... Obeznać się z literaturą bardzo dobrze... ale chorować na literata, jak nasi niektórzy wielcy panowie... narażać się na krzyki lada żurnalistów... a! za nic... Tego Zdzisiowi nie pozwalam!! nie!
Zdziś się uśmiechnął.
— Nie czuję téż w sobie ani talentu, ani powołania — szepnął skromnie.
— Co się tycze talentu, tenby się może znalazł, mruknął profesor, nie chcąc opuścić zręczności przychlebienia się.
Hrabina pogroziła z daleka, Zdziś się zarumienił mocno, Żabicki nieznacznie się uśmiechnął. Profesor szeptał coś po cichu z kanonikiem, który spoglądał na młodzieńca, a panna Róża robiąca herbatę, miała téż na ustach półuśmiech dający do myślenia, że i ona o jakimś grzeszku literackim Zdzisia wiedziała.
W salonie zapalono lampy i świece, chociaż od strony ogrodu otwarte drzwi szklane na ganki, jeszcze pół-mrok wieczorny wpuszczały, i z po za drzew parku na ciemnych niebiosach podnosił się księżyc rumiany, który za chwilę oświecić miał okolicę...
Niektóre z osób przy herbacie zgromadzonych, poczęły się wysuwać na ganek, aby korzystać ze świeżego powietrza... Żabicki pierwszy wstał nieznacznie i poszedł powoli ku lipom stojącym niedaleko, czuł bowiem, że zawadzał towarzystwu, w którém był dysharmonijną nutą. W chwilę po nim wymknął się i Zdziś, jak gdyby zrozumiał uczucie, które spowodowało go do wyjścia... Szukał go w ganku i zbiegł ze wschodków za nim, postrzegłszy siedzącego na ławce pod lipami.
Zapalenie cygara, które w pałacu nie bywało dozwolone, służyło mu za pretekst... Z wyciągniętą cygarniczką zbliżył się do Żabickiego...
— Cóżeś to tak samotności zapragnął? zapytał.
— Lękam się zawsze z czém niewłaściwém odezwać — rzekł spokojnie Żabicki; — nie umiem nigdy mowy zastosować do wymagań osób i miejsca.
— Mnie się zdaje, że to największa zaleta... odparł Zdziś z uśmiechem. Słyszymy tak nieustanne potakiwania unissono, że w końcu ochotę nawet do rozmowy odbiera... Z wami, kochany panie, ja przynajmniéj najlepiéj mówić lubię, bo się zawsze czegoś nauczę, o czémś dowiem, i myśli mojéj nową pokażesz drogę...
— Właśnie mi to mają tu za złe, że wam kochany hrabio, zakazane i fałszywe wskazuję ścieszki, gdy wasby chciano utorowanym gościńcem prowadzić — mówił Żabicki z pewną goryczą. I na cóż wam to? Dla was zawcześnie wyznaczony kierunek, cel, czas pochodu — wszystko; dla was życie nie powinno mieć tych niespodzianek, w których my sobie musimy szukać wyjścia i wybicia się na światło... Po cóż w istocie niepokoić wasz umysł, gdy może ukołysany prześnić życie marzeniem? Co innego my, my, co się wszystkiego dobić i dorobić musimy...
— Gdyby nic więcéj, to sama ciekawość — przerwał hrabia — wiodłaby do szerszego rozpatrzenia się po téj arenie, na któréj się nie stanie do walki... A któż może zaręczyć?..
Wierz mi, kochany mój nauczycielu i towarzyszu, mówię to szczerze, ja wam więcéj winienem niż innym...
— Niepokoju — dokończył Żabicki. — Tak, przyznaję się do winy: zasiałem tylko może niepotrzebny niepokój w waszéj duszy... Wkrótce się rozstaniemy, są to ostatnie dni, które przeżyjemy razem...
— Cóż myślicie począć z sobą? — zapytał Zdzisław.
— Ja? trochę zdziwiony odparł Żabicki, wrócę do pracy ulubionéj, książkowéj, za cichy stolik studencki... Ostatnie lata przekonały mnie, że jeszcze wiele uczyć się potrzebuję.
— Jakto uczyć się? Czego?
— Zdaje mi się, że zmienię zawód i zostanę słuchaczem medycyny.
— Jakto? wy? wy? powtórzył Zdziś zadziwiony; więc moglibyśmy się spotkać na ławie akademickiéj?
— O tém wątpię — rzekł Żabicki — bo medycyna z literaturą nie ma nic prawie wspólnego.
— Ale zkądże wam ta myśl?
— Egoizm — uśmiechając się, dokończył Żabicki — nie znam szczęścia i rozkoszy nad te, jakie daje nauka. Mam teraz środki na poświęcenie jéj jeszcze lat kilku... wprost rozpusta!
Zdzisław słuchał milczący.
— Jesteście dla mnie zagadką — odezwał się pomyślawszy — nie przeczę, że nauka miła jest i zajmująca, ale życie! życie! ten sen żywota ze wszystkiemi uroczemi marzeniami i fantasmagoryami jego! Jabym rad rzucić wszystkie książki przez okno, skoczyć w te fale, skąpać się i płynąć z niemi...
— A rekiny? przerwał Żabicki. Dla was może los je będzie trzymał z daleka, lecz wierzcie mi, nie spieszcie do życia. Teraz macie jeszcze to, co jest jego najdroższym skarbem, największym urokiem: pragnienie... Gdy po jedném złudzeniu rozpraszać się zaczną, rozczarowanie pogasi lampy téj balowéj sali, będzie wam smutno jak mnie...
— Bo wy wszystko czarno widzicie...
— Wierzcie mi, że nie z dobréj woli — rzekł Żabicki — powoli zmuszało mnie do tego życie, począwszy bardzo zawczasu... Ale po co mówimy o tém?... to niegodziwość z mojéj strony psuć wam smak do uczty nakrytéj — przebaczcie.
— Psuć smak? owszem — podchwycił Zdziś — to go zaostrza. Wiecie jak mnie młodość kołysała w miękich puchach, jak mnie trzymano w różowych obsłonkach... nie dając za nie wyjrzeć daléj. Żyłem więc może złudzeniami tylko — chciałbym skosztować rzeczywistości.
Żabicki zamilkł. Szli ku głębi ogrodu i drzewom... księżyc podnosił się już jak tarcza srebrzysta na niebie — noc była cicha, jasna, ciepła, budząca w duszach młodych uczucia, z których narodzin same przed sobą wyspowiadać się nie umiały.
Tę jakąś tęsknicę życia czuł Żabicki i Zdzisław razem. Po za tą niepokojącą ciszą nocy księżycowéj, marzyli o przebudzeniu, walce, wrzawie i hymnie bojowym.
Zdala za nimi jaśniał na tle ciemném pałac wszystkiemi oknami, w majestacie architektury, którą noc fantastycznemi pasy cieniów ubierała. W gąszczach drzew dokoła zdały się spotkać tajemnice legend i nasiona dramatów... Kiedy niekiedy po nad nimi zrywała się gwiazdka biczem złocistym pisała jakieś Mane i Tekel niezrozumiałe dla ziemi... W tym błysku może było życie, dramat także, śmierć i zniszczenie... W duszy Zdzisława rosło pragnienie takich błysków na niebiosach...
Szli niemi oba. Wtém od pałacu głos profesora, który hrabiego szukał z rozkazu matki, zawrócił panicza... Podali sobie ręce milcząc, a Żabicki wolnym krokiem posunął się ulicami cichego parku... w którym wszystko utulone spało.

∗             ∗
Uroczyście rozpoczął się dzień wielki — hrabina Julia zbudzić się kazała rano; z bukietem świeżych kwiatów, strojna jak zawsze najstaranniéj, piękna i miła, z uśmiechem na ustach i łzą w oku, weszła do pokoju, w którym jedynak właśnie kończył ranną toaletę. Ze wzruszeniem rzuciła się ściskać syna, bukiet padł na ziemię.

— Zdzisiu drogi, niech cię Bóg błogosławi, tak jak cię błogosławi matka! Idź drogą życia kwiatami usłaną, wśród pogody — niech ci słońce przyświeca i omijają burze... bądź godny imienia twojego i ojców twych, czystym, szlachetnym, poczciwym, prawym... Boże Abrahamów i Jakóbów... błogosław! błogosław!
Łzy jéj nie dały dokończyć — Zdzisław ukląkł przed nią i całował jéj ręce.
— Jeśli będę, rzekł, czém być powinienem, tobiem to winien, matko droga, sercu co mnie wychowało i przelało się we mnie...
— Niech ci Bóg błogosławi! powtarzała bezmyślnie wzruszona hrabina. Idziesz w świat... między ludzi, którzy są różni, źli i dobrzy — niech cię Aniołowie stróże prowadzą i strzegą. Drżę na myśl niebezpieczeństw, ale mam w Bogu nadzieję... Byłeś dobrém dziecięciem, będziesz zacnym człowiekiem...
Jak z za chmur słońce, wyjrzał uśmiech z za łez matki. Poprowadziła go do okna: tam stał śliczny powozik warszawski, z którym się dotąd ukrywano na drugim folwarku, zaprzężony czterema siwemi końmi cudownie dobranemi... a obok niego nowa służba młodego pana w herbownéj liberyi... Oprócz tego w drugim pokoju cały stół był założony drobnemi fraszkami stanowiącemi młodego panicza wyprawę... Z niewinną uciechą pobiegł Zdziś oglądać swoje konie i powóz, i cieszyć się niemi. Kazał objeżdżać po dziedzińcu, każdego konia opatrywał osobno... i sam siadłszy na kozieł powoził siwkami do stajni... Z powrotem do pokojów znalazł w progu pannę Różę, która mu niosła pugilares wyszyty własną ręką, a oprawiony w Warszawie; profesora, który składał na pamiątkę oprawne pięknie dzieła Mickiewicza; od kanonika przepyszny Nowy Testament, od prezesa genewski zegarek z pieczątkami... Sypały się podarki zewsząd... nawet Żabicki przyszedł po cichu ostatni, niosąc rzeźbę na drzewie maleńką, którą sam wykonał... była to ramka z wieńca cierniowego, przeplatana różami, nie potrzebująca komentarza.
W szkatułce ofiarowanéj przez matkę, od któréj kluczyk mu oddała, znalazł Zdzisław trzy tysiące rubli do swojego rozporządzenia. Ucieszyły go one, bo chciał się profesorowi i Żabickiemu czemś wywdzięczyć. Słudzy, którzy kochali Zdzisia, nieśli mu téż małe podarki i życzenia... Łez było dosyć i serc wzruszonych szczerze, choć chwilowo. Cały dwór miał postać świąteczną, wesołą, a ranek letni pogodny choć skwarny, obiecywał dzień piękny. W kapliczce dzwoniono na nabożeństwo... Kanonik już przybył sam celebrować, co żyło we dworze ciągnęło do kaplicy, któréj ołtarz cały był osławiony kwiatami, a światło rzęsiste płonęło na nim... Ze dworków, ze wsi kto żył, kto mógł spieszył do kaplicy na nabożeństwo...
Hrabina Julia zajęła miejsce przy swoim klęczniku cała w bieli, w kapeluszu białym, odmłodzona, jaśniejąca szczęściem, a łzy mająca ciągle na oczach... Przy niéj zasiadł prezes i wcześniéj przybyłych osób kilka z sąsiedztwa...
Zdziś na pamiątkę minionych dni sam raz jeszcze służył do mszy kanonikowi... co matkę do łez pobudziło... Wyszła msza święta w białym ze złotem ornacie... odezwał się organek na chórze i z wielkiém ducha wzniesieniem rozpoczęło się nabożeństwo. Czuli się wszyscy rozczuleni, wzruszeni, a gdy po mszy zaśpiewano „Święty Boże“ i „Przed oczy“... rozległy się głosy daleko w podwórzu i ogrodu... Kanonik patynę dał do pocałowania matce, synowi, prezesowi, znaczniejszym osobom bliżéj stojącym, a potém wedle życzenia hrabiny, uroczyście na podróż życia błogosławił młodzieńcowi. Matka rozpłakała się tuląc oczy w chustkę... wielu łzy stanęły na powiekach... bo każdy czuł, jak straszną zagadką jest ta życia podróż, choćby pod najszczęśliwszemi rozpoczęta wróżbami.
Gdy potém z kaplicy wychodzić poczęto, wszyscy szli milczący i poważnie, nabożeństwo nastroiło ich ducha ku myślom wielkim a świętym...
Całe podwórze zalegały gromady z wiosek należących do dóbr Samoborskich, ze starszyzną na czele niosące wiejskie podarki i życzenia młodemu panu. Przy każdéj stał wybrany orator, który przemawiał krótko tym językiem ludu prostym, wyrazistym, serdecznym, który nigdy nie mówi nic bez myśli, a jeśli mu jéj zabraknie, bierze ją z podań odwiecznych, aby oddźwiękła raz jeszcze i na długo brzmiała w pamięci dzieci. Hrabina ze Zdzisiem szła od gromady do gromady, dziękując, prosząc o miłość dla syna, przemawiając i witając znajomych. Huknęli ludzie podnosząc czapki do góry, na cześć młodego panicza, życząc mu ojcowskiego serca i szczęścia... Wszystko to było poruszające i majestatyczne przy swéj prostocie, a przypominało inne wieki, patryarchalny byt znikły, z którego formy tylko pozostały. Jeszcze się w nich chwilowo odzywało serce, co te węzły niegdyś spajało... Przyjęcie gromad trwało dobrą godzinę, bo potrzeba było pomówić z niemi, i poczciwém słowem zapłacić ich uprzejmość dobrowolną.
W pałacu tymczasem wszystko było w niezmiernym ruchu i przygotowaniach... Podawano śniadania dla jednych, dla późniejszych gości gotowano ucztę, przystrajano salony, panna Róża w czarnéj sukni jedwabnéj z różą we włosach na cześć młodego pana ułożoną, z kluczykami u pasa, biegała, krzątała się, wołała, rozpaczała...
W sali przy gabinecie hrabiny stało śniadanie nieustające, bo goście z sąsiedztwa przybywali ciągle. Sama gospodyni poszła drugi raz się przebrać dla uczczenia dnia tego... Prezes cygaro palił w ganku siedząc z kanonikiem, któremu tam po mszy kawę podano. Profesor dworował gdzie i jak mógł, usiłując przypodobać się wszystkim. Jeden Żabicki ze mszy poszedłszy do swojego pokoiku w oficynie, czując się tu niepotrzebnym, siadł do książki i zatopiony w niéj czytał. Tak upływał poranek i zbliżało się południe. Dzień stawał się skwarniejszym i mimo utrzymującéj się dosyć pogody, straszył chmurami i burzą na popołudnie.
Sąsiedztwo proszone było na obiad, — i około godziny drugiéj, powozy z różnych stron ukazywać się już zaczęły. Porowski z córką panną Stanisławą, ubraną w białą sukienkę z niebieskiemi wstążkami i bukietem bławatów, sam w czarnym fraku i odświeżonych rękawiczkach z kapeluszem odwiecznym w ręku, przybył jeden z pierwszych. Dziewczę mimo śmiałości i wesołości, która go nigdy nie opuszczała, weszło nieco onieśmielone do tych sal ogromnych, które po szczupłym dworku królewsko się jéj zawsze wydawały... Szczęściem hrabina już była w salonie na jéj przyjęcie, i ze zwykłą swą serdecznością i dobrocią powitała kochanych sąsiadów...
Właściwie rzekłszy widok jéj mógł raczéj onieśmielić więcéj jeszcze, niż dodać odwagi, tak na ten dzień wystąpiła po pańsku. Morowa suknia popielata z zielonemi ozdoby, oszyta koronkami, perły i brylanty zdobiące jéj szyję i ręce, dyadem kosztowny ze szmaragdów z brylantami we włosach, nadawały jéj uroczystą postać... Wrodzony wdzięk i swoboda ruchów ten strój czyniły jakby stworzonym dla niéj, — nie znać było, że się ubrała, tak jéj z tém było naturalnie... Piękne rysy zdawały się téż na dzień ten nowym blaskiem oblane i odżyły jakąś młodością. Wszyscy unosili się nad pięknością hrabiny; lecz niczém ona była obok wyrazu dobroci, jakim promieniała. Każdy przy niéj czuł się swobodnym, i Stasia, która na chwilę straciła swą szczebiotliwość ptaszęcą, odzyskała ją zaraz po przywitaniu z hrabiną. Zdziś téż zbliżył się do zarumienionego dziewczęcia, a że już kilka było panienek, Stasia znalazła się po chwili zupełnie swobodną i znikła ze swemi bławatkami w tym tłumie.
Powóz po powozie teraz zajeżdżał przed ganek, wchodzili goście coraz nowi, i salony zapełniały się najdziwniejszym zbiorem postaci, z których wiele mogłoby już było stanąć w muzeum starożytności. Społeczność szlachecka, dawniéj szczególnie składała się z tak rozmaitych żywiołów, iż w sobie stanowiła mikrokosmos zupełny, od najidealniejszych istot do najpoziomszych. Tradycya jakaś równości wiązała te różnego wykształcenia warstwy, należące do wieków wielu, w całość mniéj więcéj spójną... Przymus wyższego wykształcenia dzisiejszy jeszcze nie przeszedł był równając w istocie jedną przynajmniéj powierzchownością, jeśli nie jedną wartością części składowych. Salony też wyglądały osobliwie i charakterystycznie, bo w nich z prawem obywatelstwa stała kapota szara obok aksamitów, i suknia prababki od święta, dobyta z sepetu, obok świeżuchnych koronek brabanckich, opalone twarze i ręce obok białych i wypieszczonych, oblicza surowe i zmęczone obok wesołych i promiennych... niekształtne postacie złamane pracą powszednią obok swobodnych i wykarmionych próżnowaniem... Mieszało się to i zlewało w piękny fantazyą obraz... dobierały się z tych cząstek grupy osobliwsze, jakichby artysta pozazdrościł. Wesołość i ożywienie panowały wszędzie. Hrabina uprzejmie zajmowała się paniami, prezes starszyzną męzką, Zdziś młodzieżą, profesor pełnił służbę adjutanta przy wszystkich wodzach na przemiany. Jeśli obowiązki gospodyni sprowadzały na chwilę pannę Różę do salonu — widać było jak całe sąsiedztwo wielkie dla niéj miało poszanowanie i cześć dla znaczenia w Samoborach; cisnęli się wszyscy dla przywitania, przypomnienia, choćby dla pokłonu zdaleka. Panna Paklewska z pewném zadowoleniem przyjmowała te hołdy, a względem niektórych stawiła się nawet z protekcyonalną jakąś dobrodusznością. Znać téż w niéj było, że długie pożycie przy róży-hrabinie, trochę jéj zapachu udzieliło towarzyszce. W ruchach, mowie, pewnych sposobach obejścia się, mimowolnie może naśladowała panią Julię — co nie zawsze szczęśliwie się jéj udawało...
Już salony były pełne, gdy nowy turkot i klaskanie z bata jeszcze o jednym gościu oznajmiły. Łatwo się go było miejscowym domyślić, po godzinie przybycia tych nieco spóźnionych choć jednych z najbliższych sąsiadów. Zdziś usłyszawszy klaskanie z bata, przedarł się przez tłumy i pobiegł sam do ganku. Hrabina poruszyła się nieco, chcąc także wyjść na przeciw...
W tłumie słychać było szepty: — Mangoldowie! Mangoldowie!
W téjże chwili we drzwiach otwartych ukazały się dwie postacie, mogące ściągnąć wzrok, chociażby ich tak niespokojna zapowiedź nie poprzedzała. Średnich lat mężczyzna słusznego wzrostu, pięknéj postawy, szedł prowadząc pod rękę młodziusieńką panieneczkę, zaledwie wykwitującą z pączka.
Mężczyzna miał pseudo-arystokratyczny pozór, o który widocznie pilno się starał, trzymał się prosto, aby na świat patrzeć z wysokości, oczy miał nieco przymrużone, wargi rumiane wydęte, zresztą twarz jego nie brzydka, mimo nadanego jéj sztucznie charakteru pańskiego, pospolitą była i nie pociągającą. Strój dosyć smakowny, psuła tylko jedna ręka z wielkim brylantowym pierścieniem na palcu...
Maleńkiego wzrostu panieneczka, którą prowadził pod rękę słuszny mężczyzna, była drobniutka, leciuchna, miała w sobie coś motylka i sylfidy. Na pierwszy rzut oka widać w niéj było pieszczone dziecię, śmiejące się do życia, bo mu się życie śmiało. Główka z rysy bardzo regularnemi dziwnéj piękności, okryta cała bujnym ciemnym włosem, odrzucona nieco na ramiona, czarnemi żywemi oczyma strzelała do koła, usteczka malinowe, drobne uśmiechały się weselem... Cała postać kształtna z drobnemi rączkami i nóżkami, coś jakby porcelanowa figurka, którą artysta w szczęśliwéj wymodelował chwili, zdawała się stworzoną do postawienia na półce, na ołtarzyku i do przypatrywania się znawcom. Piękniejszéj a wdzięczniejszéj wymarzyć było trudno. Mało było może wyrazu w oczkach już iskrami sypiących, za mało serca w ustach, ale téż dusza i serce spały jeszcze zapewne w tym pączku.
Wchodziła pewna uwielbień i szczęśliwa niemi, jakby artystka przez dyrektora wyprowadzana na scenę.
Sukienka biała koronkowa na jedwabnéj różowéj, osypana pączkami róży mchowéj, pączki we włosach, składały cały strój... Czarne tylko włosy kilka razy były ujęte i przeplecione sznurem brylantów, które z różami i pączkami młodego dziewczęcia nie zupełnie się godziły. Biały wachlarzyk z kości słoniowéj, jak koronka rzeźbiony, i koronkami suto oszytą chusteczkę trzymała w rączce maleńkiéj.
Za baronem Mangoldem i piękną Elsą szła jeszcze jedna kobieca postać, jakby dla kontrastu przydana umyślnie. Była to kuzynka czy nauczycielka, może oboje razem w jednéj osobie, nadzwyczaj brzydka, bo zeszpecona ospą, ale dość zręcznéj figury i wielce ożywiona. Zastępowała ona dowcipem i przytomnością umysłu czego jéj natura odmówiła we wdzięku. Strojna z przesadzoną elegancyą, z mnóstwem ponsowych kokard i całym krzakiem zieleni na nieco wyłysiałéj głowie, szła szydersko się oglądając i szepcząc coś do pana Zdzisława, który jéj towarzyszył.
W pół salonu z nadzwyczajną czułością i grzecznością przyjęła tych gości hrabina. Pan baron Mangold i przy powitaniu nie tracąc sztywności i powagi, dosyć zimno się przywitał. Pieszczone dziecię ze śmieszkiem zadowolenia przyjęło uścisk hrabiny. Ją i kuzynkę pannę Helę posadzono na pierwszych miejscach. Baron z kapeluszem w ręku pozostał w środku salonu, spoglądając po tłumie i nieznacznie niektórym znajomym oddając ukłony...
Szlachcic z długiemi wąsami zbliżył się do profesora.
— Czy to Mangoldowie? zapytał.
— A tak jest...
— Domyślałem się... na wielkie to państwo wygląda...
— Bo też słyszę i są wielcy panowie.
Kiwnął szlachcic głową i zażył tabaki — profesor w żadne objaśnienia nie rad się był wdawać, musiał się więc ciekawy udać do drugiego obywatela, zdala na krześle oczekującego na obiad, dla którego pono przyjechał...
— Zna kochany pan tych baronów Mangoldów?
— Hę? odparł siedzący — a no! tyle co wy i co wszyscy podobno — któż to zna i wie? Mangoldowie — Mangoldowie, i po wszystkiém. Przybyli z workiem pieniędzy, kupili piękny majątek, urządzili się po pańsku i żyją — i tyle.
— To pewna, wtrącił trzeci, który się przymieszał, że nawet dobrze i na pewno nie wiadomo zkąd to tu przyszło, i tylko, że z pieniędzmi. A u nas i na całym świecie kto je ma, ten praw i więcéj mu nic nie trzeba. Kupi sobie czego mu brak — choćby i antenatów... Zdaje się — dodał — że to galicyjskiego pochodzenia państwo... a że tam różne zdawna elementa pomieszane... któż zgadnie czy to kość słoniowa, czy końska? Hę! hę! Mówili mi gdym był we Lwowie, że tam bywał Mangold, który się tęgich pieniędzy dorobił szczęśliwie na jakichś szachrajkach... Miał być żonaty pono z baletniczką... Albo to ten sam lub inny... Wygląda pysznie...
— Panienka caceczka...
— Baron! rzekł szlachcic.
— A! baron...
— Patrzy téż na nas z góry...
— A my nań téż możemy jak się nam podoba...
— Pieniężny bardzo — byle dobra się trafiły... on pierwszy do kupna.
— W domu, słyszę, fraszka u naszéj hrabiny... wszystko od złota, marmurów i aksamitów.
— A czego ma sobie żałować!
— Ze szlachtą nie żyje — dodał ktoś z boku.
— Bo niewiadomo czyby szlachta z przybłędą żyć chciała — szepnął inny...
W czasie téj rozmowy baron się przysiadł do prezesa Mohyły, który jak zwykł być dla wszystkich, i dla niego téż z niezmiernym respektem i uniżonością się oświadczał. Mówiono mało tak, że Mangolda posądzićby można, iż niewiele miał do powiedzenia, bo to z czém się odzywał, było trywialne i nic nie znaczące, ale wygłaszane z wielką pewnością siebie. Kuzynka Hela szczebiotała za niego i za Elsę, która więcéj się uśmiechała, niż mówiła.
Gdy się to działo w salonach z jednéj strony pałacu dla zabawy przeznaczonych, z drugiéj w ogromnéj, długiéj sali, któréj ściana jedna cała była w oknach na ogród i przybrana kwiatami, zastawiono stoły na te paręset osób, które zaproszone zostały.
Naprzeciw okien wisiały rzędem portrety familijne stare, ale w nowe ramy przybrane — a było ich tyle, że całą ścianę zajmowały. W końcu szafy kredensowe pełne sreber zdobiły wielce nakształt portyku z drzewa dębowego rzeźbionego urządzony bufet. Część jego otwierająca się na korytarz służyła do podawania potraw, które misterny mechanizm przenosił wprost do sali. Długie dwa stoły w kształcie olbrzymiéj ustawione podkowy, oczekiwały już na gości z piramidami cukrów i ciast, z wazami srebrnemi w pośrodku, z naczyniami porcelanowemi do kwiatów... Zastawa była książęca, a panna Róża mogła się gustem, z jakim ja urządziła, pochwalić. W przeciwnéj bufetowi stronie po nad drzwiami prowadzącemi do sal bawialnych, szerokość całą zajmowała galerya dla muzyki, która już stroiła się tam do grania... W górze słychać było głosy i śmieszki artystów mających patrzeć o głodzie na ucztę sardanapalową.
Zarządzający jednak dworem pamiętał dla nich o śniadaniu i o zapasie butelek, by mieli czém się pokrzepiać. Obiad już w kuchni miał być gotów i znak wydany dla służby — gdy niebo, które się ciągle od rana chmurzyło i skwar coraz się powiększający — zaczęły nadciągającą burzę zwiastować. Od zachodo-południa stała na widnokręgu na pozór nieruchoma sina ściana obłoków, powietrze stawało się ciężkie, cisza złowroga, jak zwykle poprzedzająca nadejście chmury — od godziny już ciążyła nad okolicą... Nagle w chwili gdy do stołu już znak dać miano, zerwał się wicher gwałtowny niosący kurzu tumany z dróg na pola, drzewa w parku zaczęły się kołysać i giąć ku ziemi, kilka błyskawic przerznęło mroki, i z dala grzmoty raz po raz słyszeć się dały... W salonach zrobiło się tak dziwnie ciemno, jak gdyby wieczór nadchodził. Ponieważ hrabina lękała się piorunów, co żywiéj zaczęto zamykać okna... Goście, którzy byli powychodzili na ganki i do ogrodu, uciekali do pałacu; wiatr łamał już gałęzie drzew i obalał wazony na galeryach... grad, deszcz i pioruny z niesłychaną gwałtownością nagle opasały całą okolicę i bić zaczęły w okna i ściany. Dwa czy trzy strzały padły w ogrodzie... ziemia w chwili zabielała od krup i lodu... wszyscy strwożeni stali w niemem oczekiwaniu końca. Hrabina szczególniéj zdawała się przerażoną — blada, drżąca, z załamanemi rękami modliła się po cichu, zapomniawszy o tém co ją otaczało, a myśląc tylko o przepowiedni, jaką dla niéj była ta burza w dniu uroczystym, poświęconym jéj dziecięciu. Nie przyznawała się ona do wrażenia, jakiego doznawała, ale się go łatwo domyślić było można. Obiad musiał być wstrzymany. Zdawało się, że gwałtowny ten uragan, który spadł nagle, powinien téż był przejść rychło — inaczéj się jednak stało. Pierwsza burzy wściekłość minęła, lecz ulewa i pioruny nie ustawały, a że godzina była spóźniona i kucharz groził tém, iż pieczyste będzie szkaradne, musiano otworzyć pochód do sali jadalnéj... Z towarzyszeniem piorunów muzyka na galeryi rozpoczęła uroczystego poloneza, i pary, na których czele szła hrabina z Mangoldem... posunęły się ku jadalnéj sali.
Wszystko co żyło pociągnęło zajmować miejsce przy podkowie, dobierając sobie właściwe towarzystwo i otoczenie. — Zdzisław i domowi pozostali na nogach dla usłużenia i rozmieszczenia gości. Co chwila błysk i piorun z drażliwszych nerwów wywoływały ciche okrzyki, ale wkrótce nalane kieliszki, dźwięk muzyki, wpływ towarzystwa dozwoliły zapomnieć o niepogodzie. Hrabina tylko pozostała zamyślona i smutna, a Mangold małomówny wcale jéj nie umiał rozweselić. Zdawało się, że przepych pański tego domu i wspaniałość przyjęcia, czyniły na nim jakieś przykre wrażenie... oglądał się z pewnego rodzaju sarkazmem w twarzy. Piękna Elsa w dobrém towarzystwie pań i panienek milczącą téż była i także nie zdawała się z niego zadowoloną. Odpowiadała mało na pytania, a ze szczególną niechęcią spoglądała na śliczną Stasię, która była wesoła i w najlepszym w świecie humorze... Zdziś tylko przechadzający się za krzesłami i często zbliżający się ku baronównie, zyskiwał od niéj łaskawsze wejrzenia i weselsze słówka.
Szpiegowała go Stasia ile razy się tam zbliżał, i figlarnie spoglądała na niego z dziecinną swawolą kiwając lub grożąc mu nieznacznie. W połowie obiadu burza z wolna ustawać zaczęła, wyjaśniło się niebo — chmury rozrywały, wiatr łagodniał i na zmoczony krajobraz parku, słońce ku zachodowi zniżone spojrzało ozłacając zieleń świeżą, obmytą w deszczowéj kąpieli. Na czarnéj jeszcze nieba części, tęcza z żywych kolorów uwita zakreśliła łuk swój promienny, którego końce tonęły gdzieś w zielonych głębinach...
Wszystkie czoła rozjaśnił powrót pogody, hrabina nawet uśmiechnęła się... muzyka zagrała raźniéj, a prezes wstał z kielichem do zdrowia gospodyni... To było hasłem wrzawy i powszechnego rozweselenia... Mężczyźni wszyscy, wielbiciele miłéj a ślicznéj pani, pili na klęczkach, wykrzykując, niektórzy szli białe rączki całować, syn ścisnął jéj kolana. Zatém prezes powtóre zadzwoniwszy w kielich, powiedział mowę ku młodzieńcowi wielkich nadziei, którego urodziny obchodzono. Nie był on mówcą wielkim, jąkał się i poprawiał, wyrazów często mu brakło, niektóre do zbytku się powtarzały — ale mówił od serca i płakał sam, co jest zawsze najlepszym rozczulenia drugich sposobem. Ściskano się i łzy toczyły się z miększych powiek. Zdziś opiekunowi dziękował, prezes go ściskał a całował gwałtownie... Mangold stojący z kieliszkiem uśmiechał się po trosze...
Poszło za tém zdrowie opiekuna z wielkiém przejęciem wypite, a muzyka buchnęła głośną fanfarą. Raz rozpoczęta koléj na tém się skończyć nie mogła, więc Mangolda, sąsiada łaskawego, płci pięknéj, szanownego obywatelstwa, aż do — kochajmy się... Butelki szampana pękały jedna po drugiéj, ale było go przysposobionego tyle ile osób — więc nie mogło zabraknąć — piwnica przytém gotowa była z sukursem pospieszyć.
Pootwierano okna, bo wieczór po burzy był znowu cudowny, powietrze stało się świeżém i wonném... Mało kto już jadł, ale gwar i szczęk szkła napełniały salę, tak, że często muzyki słychać nie było... Dla tego tylko, że wszystko na świecie skończyć się musi — obiad w ostatku jakimś toastem mglistym dopełniony dobiegł do końca... Zagrano poloneza, pary pociągnęły się nazad ku salonom, ale nie w tym już porządku jak szły do obiadu... Większa swoboda panowała w chodzie, który się porozrywał i rozproszył. Jedni wybiegli na ganki i galerye, drudzy na ścieżki osychające ogrodu...
Zdziś szczęśliwie bardzo dopadł rączki pięknéj baronówny, aby ją odprowadzić na miejsce. Znać było po nim jaką do tego przywiązywał wagę, a po niéj, że o tém doskonale wiedziała i że trochę była tém dumna.
— Wie pani co mnie dziś najszczęśliwszym uczyniło? spytał po cichu.
— Nie zgadnę — szepnęła Elsa — doprawdy nie zgadnę. Mówiono mi, żeś pan dostał śliczne cztery koniki...
— A! co mi tam po nich!
— I mnóztwo różnych prezentów...
— Nie to wszystko... nie!
— To już chyba nie zgadnę j’y rènonce.
— Oto — dodał ciszéj Zdziś — żem mógł choć przez chwilę podać jéj rękę i z nią iść razem... Uważam to za przepowiednię.
Nic nie mówiąc dziewczę mu w oczy spojrzało jakoś chłodno...
— A gdybyś pani szczęśliwego chciała uczynić najszczęśliwszym — mówił Zdzisław — tobyś może także na pamiątkę dnia tego obdarzyła... choćby jednym pączkiem róży... pani...
— Chcesz pan? spytała Elsa, rączką odrywając od sukni żądany pączek...
— Błagam — proszę... zachowam go na zawsze...
Elsa z uśmiechem podała mu nieznacznie ów pączek róży, który — niestety! był pączkiem robionym w Paryżu i mistrzowsko przedstawiał — ową istotę, która się żywa różą nazywa.
Zdziś prędko schował go jak skarb najdroższy, pochwycił malutką rączkę i pocałował. Dziewczę patrzało nań z pewnego rodzaju radością i pychą, ale bez uczucia... zdawało się nierozbudzoném niby, senném. Uśmiech jéj dziecinny nie był wesoły, spojrzenie nie miało wyrazu, przypominała istotę somnambulizmem tajemniczym skrępowaną. Był to pół sen, pół jawa... Zdzisław rozbudzony do zbytku, drżał cały i wzrokiem napróżno szukał w niéj duszy... laleczka uśmiechała się...
— Daję panu pierwszego kontredansa!
Mówiła to jak królowa, która poddanemu wyświadcza łaskę większą nad wszelką jego nadzieję...
Zdzisław zaczynał dziękować, gdy kuzynka Hela, która od dawna usiłowała przyjść w pomoc Elsie, dobiła się do nich i ręce im spojone rozerwała, cisnąc się między dwoje...
— A to pięknie! zawołała — hrabia zapominasz o wszystkiém i o wszystkich. Hrabina pana szuka wszędzie... prezes woła... a pan mi moje dziecię bałamucisz...
— Do pierwszego kontredansa! powtórzyła z zimną krwią nieporuszona Elsa.
— Tysiączne dzięki... zawołał Zdzisław uchodząc.
— Elsiu! szepnęła Hela — zmiłuj się! tysiące oczu patrzą na ciebie... nie można... tak po cichu rozmawiać z młodymi ludźmi...
Elsa nic nie odpowiedziała... zdawało się, że nie rozumie co mówiono do niéj — szepnęła tylko cicho jeszcze raz:
— Ale cóż tam! do pierwszego kontredansa!
Zapalono kandelabry, roznoszono kawę i likwory, mężczyźni wysuwali się na cygara do ogrodu... Zdzisia wszystkich panien oczy łapały po drodze, a Zdziś jedną tylko widział śliczną, uroczą, jak sfinx milczącą Else...


∗             ∗

Pod kasztanami w parku, patrząc na oświecony pałac, z którego słychać było dochodzącą muzykę balową, siedziało dwóch mężczyzn podżyłych. Przez otwarte drzwi szklane widać było przemykające się pary... które ukazawszy się w świetle i zakręciwszy jak muszki w promieniu słońca, nikły gdzieś uniesione szałem...
Za niemi wylatywały drugie... i trzecie, i jakby na skrzydłach niesione znowu wiły się i tonęły w mrokach. Dwaj starzy spoglądali z dala i szepcząc po cichu wzdychali. Czasy ich wesela i skoków dawno przeszły, oni już ledwie chodzić mogli po téj ziemi lub wlec się.
— Co waćpan na to, panie kapitanie? odezwał się jeden — szlachcic w kapocie z podstrzyżonym wąsem... Co waćpan na to!
— A cóż? nic — wzdycham i polecam ich Bogu, rzekł kapitan spokojnie. Tym kapitanem był pan Porowski ojciec pięknéj Stasi, blizki sąsiad Samoborów — człowiek mimo swojego wojskowego tytułu dziwnie łagodny, dosyć milczący i nawykły do patrzenia na świat z rezygnacyą żołnierza stojącego na placówce wśród burzy.
— Ja ich téż Bogu polecam — odparł wąsaty... a niemniéj radbym, żeby i ludzie trochę się nimi zaopiekowali, kiedy oni sami nie mogą czy nie umieją... Żal mi z duszy i téj najpoczciwszéj matki i tego miłego chłopca... z ich nawyknieniami pańskiemi, z ich nieświadomością jutra i nieoględnością... Co to będzie? co to będzie?
— Ale bo może téż — podchwycił Porowski — rzeczy są przesadzone... Zazdrośni ludzie plotą częstokroć to, co ich brzydkiéj namiętności dogadza. Czyż to może być, panie sędzio, aby człowiek taki jak prezes ślepym być miał? aby matka nic nie przeczuwała? aby ich ktoś życzliwy nie ostrzegł?
— Mój kapitanie, wiesz przysłowie — odezwał się sędzia — quem Jupiter perdere vult...
— Za cóżby ich ten los miał spotykać?... przerwał kapitan.
— A ojców winy? któż to pojmie i kto to zrozumie — kara za ojców grzechy?.. jednak ją codzień widzimy...
— Więc proszę kochanego sędziego, jeszcze mi raz opowiedz, jeśli wiesz dobrze, jak rzeczy stoją?
— Że wiem o tém dobrze, o tém acan dobrodziej nie możesz wątpić — odezwał się sędzia gładząc wąsa. Jestem stary, miałem styczności z prawnikami, sam po trosze jurysta, żyłkę téż zachowałem do procesów i spraw spornych... Ze szczególną attencyą przeglądałem papiery.
— Bądźże łaskaw — ab ovo, jak rzeczy szły i do czego doszły — przerwał Porowski — niezmierniem ciekawy, bo coś niecoś słyszałem, ale dokładnie nie umiem nic, a widząc jak tu w świętym spokoju wszystko sobie idzie niezmąconym trybem, skłonny jestem sądzić, że ludzie chyba przesadzają. Nie jużby téż ci, których to najżywiéj obchodzi, najobojętniéj na to patrzeć mieli!
— Czasem się to trafia — odparł sędzia — są takie natury szczęśliwe, co niebezpieczeństw nie widzą, i to im strapień przedwczesnych oszczędza... Ale wróćmy do góry...
Musimy najprzód pójść do góry aż do dziadka i babki hrabiego Zdzisława, który oto w téj chwili kontredansa skacze z tym rajskim ptaszkiem Mangoldówną... Dziad, pan wojewoda, miał dwóch synów, ojca hr. Zdzisława, któremu było imię Aureli, i drugiego Sebastyana młodszego, garbatego i niemiłego obojgu rodzicom. Matka tam, wojewodzina, znacznie od męża młodsza, réj wodziła w domu... przez jéj oczy mąż patrzał. Aureli, już pono w kolebce starosta, był ukochanym, był jedynym... Gdy się Sebastyanek urodził, już matka go nie lubiła za to, że faworytowi miał i serca i majątku część odebrać.
Wzmogła się ta niechęć, gdy dziecię za oczy dane na mamki i niańki, okazało się ułomne, może z ich winy, i bardzo brzydkie. Matka na nie patrzeć nie mogła.
Świetnemu wychowaniu starszego syna poświęcili się rodzice, młodszego zaniedbano zupełnie w tém przekonaniu, opartém na zdaniu lekarzy, iż ułomne owo stworzenie żyć nie będzie. Tymczasem los, ów wielki szyderca, zadrwił sobie z rachub wojewody i wojewodziny : Sebastyanek brzydki, krzywy, z podwójnym garbem, z ogromną głową śpiczastą, z długiemi rękami, chował się zdrowo, a co gorsza zaniedbany, uczył się, pojmował wszystko daleko łatwiéj od brata. Spadały nań tylko okruszyny ze stołu pańskiego, nauczyciele jak z grzeczności i łaski coś tam mu zadawali, czegoś go uczyli, ale chłopak zgadywał i sam wyszukiwał więcéj niż starszy, około którego wielce się mozolono. Rzecz zaledwie do wiary podobna, że tajono niemal istnienie garbusa, nie pokazywano go światu, wstydziła się go matka, ojciec ledwie znosił. Łatwo pojąć, że pokrzywdzone dziecko nabrało zazdrości i niechęci do brata, przed czasem nauczyło się nienawidzić...
Rodzice tymczasem, a raczéj wojewodzina sama ciągle z tą myślą chodziła koło męża, aby dla starszego zrobić majorat, a Sebastyana wydziedziczając, małym udziałem tylko zaspokoić. Dowodziła, że majątku i nie potrzebował, i użyćby go nie potrafił. Chciano go do klasztoru oddać, próbowano do jezuitów, zkąd wszedł do pijarów, którzy go odesłali do dominikanów, gdzie pobywszy oświadczył otwarcie, iż sukni nie weźmie. Musiano go odebrać nazad. Charakter wyrobił się w nim krnąbrny, zacięty, ponury, milczący. Pobyt po klasztorach nie był dlań bez korzyści, bo uczył się chętnie wiele i łatwo, a wszędzie nabył coś dla przyszłości, otwarcie tylko oświadczając, że zakonnikiem ani duchownym być nie chce. Żadenby téż klasztor był go nie przyjął, bo wszędzie gdzie był siał wątpliwości, i śmiałemi mowy drugich gorszył. Przyznawano mu zdolności nadzwyczajne, ale téż zarozumiałość szatańską i sceptycyzm nieprzełamany...
Jeszcze za życia obojga województwa rozporządzono majątkiem, zmieniając jego naturę, i czyniąc dział między synami tak, że Samobory z całemi prawie dobrami do nich należącemi, przeznaczone zostały Aurelemu, a Sebastyanowi jedna wieś poleska, duża, ale licha, z wielkim obszarem piasków i lasów. Peryferya ogólna obu majętności była równa, ale wartość ich tak się miała do siebie, jak jeden do dziesięciu. Rodzice wymagali, po dojściu do pełnoletności Sebastyana, aby zgodę na dział ten podpisał, grożono mu, zmuszano, oparł się...
— Uczynicie jak się wam podoba, rzekł, ale po cóż ja mam to uświęcać podpisem, kiedy samowolny nie jestem? po co tu mój podpis?..
Puszczono Hrudzie Sebastyanowi zawczasu, pojechał w te lasy, zaszył się w nich i więcéj nie pokazywał. Z bratem rozdzieleni w początkach, trzymani osobno, pozostali sobie zupełnie obcymi. Hrabia Aureli był człowiek światowy, miły, ukształcony, lekki, nie uchybił nigdy bratu, ale go téż do siebie przywiązać nie umiał...
Sebastyan z tego wychowania domowego, szkolnego i klasztornego, a odsunięcia od ludzi wyniósł pewny rodzaj dzikości, oryginalności i mizantropii, z któréj go nic wyleczyć nie mogło. Nie było więc dwóch natur sobie przeciwniejszych nad tych braci, z których jeden podobny był do Francuza ze dworu Ludwika XIVgo, drugi do chłopa w kapocie. Po śmierci wojewody Sebastyan na pogrzeb przybył; wojewodzina, która go nie widziała od dawna, przerażona była niemal jego widokiem, ubrał się czarno w kir, ale z prosta, i stroju zmienić nie chciał. Dla matki z uszanowaniem będąc, nie zbliżał się do niéj, od brata stał z daleka... Chciano go po pogrzebie zatrzymać znowu z powodu tego działu, testamentem do pewnego stopnia uświęconego — ale zawczasu się pożegnawszy, do Hrudzia odjechał. Wszystko to zapowiadało sercu wojewodziny, że majątkowego rozporządzenia nie przyjmie, i że Aurelek będzie musiał się z nim prawować.
Za życia matki jednak nic się więcéj nie objawiło; w parę lat zmarła pani wojewodzina, powołany na pogrzeb, przybył z Polesia pan Sebastyan w sukmanie z kiru, czarnym pasem podpasany, w czapce baraniéj czarnéj, opalony, do wieśniaka podobny...
Gdy się wszystkie obrzędy odbyły, zaprosił go brat Aureli do siebie. Byli sam na sam, gdyż w towarzystwie nie sposób było mieć Sebastyana, który się ze wszystkich jego form wyłamywał, odzywał zuchwale i szydersko i ludzi przestraszał. Aureli nie rozpoczął wcale sprawy majątkowéj, zagaił ją sam ów prostak...
— Panie bracie — rzekł — rodzice w Bogu odpoczywają... póki żyli, spokój ich szanowałem. Majątek, który po nich odziedziczyliśmy, był spadkowy, własność to nie ojca i matki, ale dziadów i pradziadów krwawica. Nie dorobili do niéj nic, nie mieli więc prawa rozporządzać inaczéj jeno tak, jak każe prawo nasze. Milczałem trzymając Hrudzie, żeś waćpan zagarnął Samobory, ale dział sprawiedliwy uczynić potrzeba...
Pan Aureli niezmiernie ugrzeczniony i delikatny — opowiadał mi to prawnik, który rzeczy był świadkiem — nie śmiał otwarcie przeciwko bratu wystąpić; łagodnie więc odpowiedział, że szanując wyraźną rodziców wolę, kwestyi żadnéj się nie spodziewał, że tę sprawę inaczéj wcale rozumie, ale prosi pana Sebastyana, aby z prawnikami od niego wysadzonymi pomówił i chciał się objaśnić.
Nie wzdragał się wcale garbus zmierzyć z jurystami, bo i sam, snadź w przewidywaniu procesu, prawo dobrze wertował. W przytomności Aurelego wszczęły się rozprawy, ale Sebastyan złamać się nie dał i stał przy swojém, nowego się działu domagając.
Wszelkie próby porozumienia spełzły na niczém. Prawnicy wmówili w hrabię Aurelego, że wygrać proces musi, że akta rodziców były bardzo umiejętnie i prawomocnie ułożone. — Sebastyan więc odjechał z niczém, i sprawa się rozpoczęła.
Trwała ona przez ciąg życia pana starosty, i o czém mało kto wie, ciągnie się do dziś dnia. Chodziła kilka razy do senatu, i powracała do pierwszych instancyj. Samoborscy znacznemi zawsze rozporządzając sumami, mając doskonałych plenipotentów, wygrywali ją, ale pan Sebastyan żyjący dotąd, znajdował téż zawsze środki zawiązania jéj na nowo. Nie pierwszy to proces, który ludzi i pokolenia przetrwał.
Z zajadłością prowadzi go garbus, siedząc w swéj dziurze na Polesiu, gdzie, jak mówią, najdziwniejsze ma prowadzić życie. Lekce go sobie ważą, jednakże nieustannie pilnować się potrzeba, bo im pokoju nie daje.
Hrabina i prezes obyci z tém niebezpieczeństwem, przez długie lata wiszącém nad ich głowami, nawykli je uważać za rzecz małéj wagi. Widzisz co to tu za przepych i jakie państwo, a głucha wieść już chodzi, że Sebastyan pono, dzięki uporowi swemu i nowym dokumentom, postawił sprawę na tym stopniu, iż prawie wygranéj jest pewien... Ludzie mówią, iż się szydersko odzywa:
— Żyłem ja kartoflami i rzepą, będą i oni musieli ich zakosztować... Przyjdzie do kalkulacyi — zobaczymy co im zostanie...
Tymczasem tu nikt nie zdaje się ani myśleć o tém, ani przeczuwać...
— Ależ prezes Mohyła — przerwał kapitan — jako opiekun?...
— Znasz waćpan prezesa: jest to istotnie najzacniejszy człowiek w świecie, ale największy pod słońcem ciemięga. Do niczego się tu nie mieszał wcale... Prawda, że opiekuńczego grosza nie brał, ale z majątkami pupila dał matce i prawnikom, a plenipotentom czynić co się podobało...
Kapitan głową pokiwał.
— Ciekawe rzeczy — dodał — przyznam się jednak sędziemu, że słuchając muzyki, patrząc na te festyny... obliczywszy się z latami, — te groźby niebezpieczeństwa istotnie się bajecznemi wydają! Możeż to być, aby tak pięknie smutne życie, byt taki szczęśliwy, nagle ręką jakiegoś dziwaka został stargany... I cóż temu Sebastyanowi z tego, że się na niewinném dziecięciu pomści?... po co mu te bogactwa?
— A ba! obrzydły ów garbus ożenił się przecie z prostą chłopką, gdzieś na Mazurach... ma dzieci...
— Co pan mówisz! — przerwał zdumiony Porowski: nigdym o nim nie słyszał.
— Mało w istocie kto wie o nim i słyszy — mówił sędzia i ja co wiem: tom się wypadkiem dowiedział tylko. Siedzi Sebastyan ów, stary już człek, w Hrudziu, i życie osobliwe prowadzi, jakby o kilkaset lat w tył się cofnął. Żona się ubiera bogato ale po chłopsku, on nosi siermięgę, stół dostatni, ale prosty... Sam on pono przy pracy w polu stoi i z gromadą swoją za pan brat. We dworze wszystko gdyby w chacie, ławy drewniane, stoły z drzewa niemalowanego, piece gliniane... woda z wiadrem przy drzwiach, chleb razowy... Z ludźmi po ojcowsku, ale surowo się obchodzi, dzieci tak chowa, że je uczy sam, a razem w pole do robót pędzi i boso puszcza na pole... Dzika fantazya — mości panie — dodał sędzia, a szczęście to, że błota i lasy oddzielają Hrudzie od świata i może sam sobie pozwalać jako chce, boby gdzieindziéj tego nie dokazał. Z nikim prawie nie żyje, oprócz budników Mazurów, których ma po lasach, u tych bywa, zaprasza ich i mówią, że dobre zaprowadził u nich obyczaje. Jedném słowem — ćwieka ma w głowie.
— Wiedząż o nim tu w Samoborach? zapytał kapitan.
— Ja sądzę, chociaż przed Zdzisiem inaczéj to odmalowano i o ile możności zakryto, a oszczędzając hrabinę sądzę, że i jéj połowy nigdy tego co jest nie odkrył. Od dawna go tu poczytują i mają za waryata... a familia się tłómaczy, iż tylko przez wzgląd na związki krwi, oszczędza go nie chcąc sadzić do Bonifratrów. Tu wprost z politowaniem mówią o nim...
— A burza jak dzisiejsza wśród festynu nadciąga! westchnął Porowski...
— Nie pierwszy to przykład — dokończył sędzia... i umilkł...
Przysłuchywali się muzyce, która chwilami głośniéj wybuchała drzwiami i oknami na park i ogród milczący... Z sali wymknęły się na galeryę dwa cienie i stanęły jakby chciały tylko świeżém odetchnąć powietrzem. Można je było z profilów postaci rozpoznać. Był to Zdziś i śliczna owa laleczka Elisa... Ona stanęła nieco we drzwiach oparłszy się o drzwi, on schylił się ku niéj czy patrząc w oczy, czy słuchając ust szmeru...
Porowski i sędzia przypatrywali się z dala czułéj parce tych dzieci, odgadując ich uczucia i uśmiechając się ze sceptycyzmem siwizny widokowi porannéj miłości...
Rozmowa trwała tylko chwileczkę, bo Mangoldówna zwróciła się szybko rzucając w wir taneczny, a Zdziś za nią pogonił..
Starzy także podnieśli się z ławki i zbliżyli ku pałacowi, przed którym na gazonie mnóstwo poważniejszych gości zabawiało się rozmową...
W téj chwili właśnie księżyc zaczynał się z za drzew podnosić, a w parku zwijali się ludzie po cichu, przygotowując iluminacyę, która główne ulice różnobarwnemi lampami ożywić miała... Słychać było wesołe głosy do koła, śmiechy i podśpiewywania, całe towarzystwo było w tém usposobieniu szczęśliwém, które dozwala o wczorajszéj trosce i o jutrzejszéj trwodze zapomnieć.
Nawet na twarzy Żabickiego trochę było jaśniéj i ogólna ta wesołości atmosfera oddziałała na dzika... Stał przy drzwiach przypatrując się tańczącym, gdy z mazura ochoczego wyrwawszy się Stasia Porowska przybiegła doń podając mu rękę.
— A to co? zapytał.
— Wybieram pana... śmiejąc się zawołała dziewczyna.
— Do czego?
— A! do mazura! jesteś pan nieznośny.
— Chciałażbyś pani spróbować jak się tańcuje z niedźwiedziem?
— Chodź pan! musisz — odparło uparte dziewczę...
— Śmiać się będą!
— Niech się śmieją...
Żabicki porwany sam nie wiedział już jak się znalazł wśród ogromnego koła, którego wszystkie oczy nań były zwrócone. To mu dodało odwagi zamiast go onieśmielić. Puścił się z rubasznością i werwą młodzieńczą, tak różną od wyszukanego wdzięku paniczów, tak ochoczo i zamaszysto, że mu ledwie nie przyklaśnięto... Wesoła Stasia nie chciała go puścić tak prędko, szczęśliwa była, że tego cudu dokazać się jéj udało... Gdy wreszcie zarumieniony i upojony usunął się młody profesor do okna, Stasia przyszła mu podziękować.
— Dziękuję panu — rzekła dygając, — chociaż doprawdy panbyś raczéj powinien mnie podziękować — boś wyszedł z tryumfem.
— Uprzedziłaś mnie pani z niewłaściwém podziękowaniem, odparł Żabicki, boć ja przecie poczuwałem się do obowiązku... Dałaś mi pani błyskawiczną chwilkę szału!...
Skłonił się.
— Dla czegożbyś pan, będąc młodym, nie miał do niéj prawa jak inni? spytała Stasia... Czy pan już chorujesz na czarną melancholję poety, czy na wyżycie przedwczesne... czy na mizantropję?
— Bynajmniéj — odparł Żabicki, ale nie umiem się bawić w towarzystwie, do którego się nie czuje stworzonym.
— A mnie, przyznam się panu, zupełnie jedno jakie towarzystwo mnie otacza, byle wesołe było i trochę przyzwoite. Równie się dobrze bawię na dożynkach... Dla czegożbym nie miała być wesołą w salonie? Pan jesteś nudziarz — dodała Stasia — patrz jaki pan Zdzisław szczęśliwy, jaki piękny... jak mu do twarzy przy téj tancerce, gdyby z parawana, czy z konsolki zdjętéj. A! jaka ładna ta Mangoldówna!
— Czy nie widzisz pani, że chodzi i patrzy jakby senna?
— A! bo się jeszcze nie przebudziła! rozśmiała się Stasia...
Wśród téj rozmowy zbliżył się Zdzisław, na chwilę oderwany od swéj tancerki, do Stasi. Dziewczę się zarumieniło...
— Popełnisz pan zdradę! rzekła śmiejąc się — rzucasz śliczną Elsę dla takiego jak ja kopciuszka.
Poszła z nim jednak przebiedz po salonie, wesoła, szczęśliwa — a że Elsa znikła z Helą i Zdzisław powrócić do niéj nie mógł, zatrzymał się przy Stasi, któréj wesołe szczebiotanie go bawiło.
— Cóżeś pani za cudu dokazała z Żabickim! zawołał — trzeba było chyba jéj potęgi, aby go wprawić w ten chwilowy szał i zapomnienie...
— Potęgi? jakto? pan świeżo z pod potęgi wdzięków Elsy zaledwie wyswobodzony, śmiesz do mnie ten wyraz stosować? Ale to świętokradztwo...
— Czyż pani sądzisz?.. począł Zdziś.
— Ale nie ja, wszyscy ile nas tu jest sądzimy, żeś pan w baronównie śmiertelnie zakochany...
Zdziś się zarumienił...
— A! to dziecko! mruknął cicho...
Stasia tylko co mu nie odpowiedziała: — A pan? ale uśmieszkiem pokryła wielką ochotę wyrwania się z tym ucinkiem...
— Bardzo ładna! śliczna! cudna! poczęła patrząc mu w oczy...
Zdziś milczał.
— My wszystkie przy niéj wydajemy się jak chłopki — szczebiotała...
A potém troszkę złośliwie szepnęła:
— Nigdym jéj nie słyszała mówiącéj — jakżebym była ciekawa podsłuchać państwa rozmowę!..
— Rozmowę! ale... doprawdy — rzekł Zdziś, ja nie wiem czyśmy rozmawiali...
— Jakto? pan mówiłeś, ona panu odpowiadała wzrokiem przynajmniéj...
— Nawet i tém pochwalić się nie mogę, westchnął Zdziś i zamilkł jakoś smutno.
— Za to ja pana znudzę moją paplaniną... ciągnęła daléj Stasia — nie prawdaż?
— Nie — nie — mów pani... głos jéj brzmi mi jak muzyka... rad jestem z kimś podzielić myśli...
— Skarż się pan na nieczułą, a ja powiernicą waszą będę i podzielę męczarnie wasze! mówiła patetycznie. Wprawdzie prawidłowo pan powinieneś mieć powiernika i pocieszyciela rodzaju męzkiego — ale niech to będzie oryginalnym wyjątkiem...
Zdzisiowi słuchając rozjaśniała się twarz... Stasia go bawiła. Spojrzeli sobie w oczy, wydała mu się bardzo ładną nawet po Elsie... dziwna rzecz... Stasi Zdzisław zawsze się takim wydawał. Trochę zapomniał o tém, że Elsy nie było w salonie... Stasia mu rozpromieniała horyzont... odeszli kilka kroków ku drzwiom...
— Czarodziejski wasz park w Samoborach! zawołało dziewczę na widok lamp, które zapalały się właśnie obrzeżając ulice i rozjaśniając głębie drzew... Jakże tu ślicznie... jak w raju! Wy powinniście być szczęśliwi, boby tu ze smutkiem nie było do twarzy...
— A ja właśnie Samobory kochane rzucić muszę wkrótce — rzekł Zdziś z westchnieniem.
— Bez żalu? spytała Stasia.
— Z żalem, lecz — muszę, mówił Zdzisław... Chciałbym już tę obowiązkową pielgrzymkę odbyć i być z powrotem...
— A ona — długo zabawi? smutniéj zapytała Stasia.
— Rok — dwa — trzy!
— A! mój Boże — aż tak niezmiernie długo! Trzy lata to trzy wieki. Wyobrażam sobie jak pan powrócisz zmieniony.
— I jak tu może zmienioném wszystko zastanę, rzekł Zdziś.
— Pewnie, Elsa wyrośnie i będzie jeszcze ładniejsza...
— A pani pójdziesz za mąż?
— Ja? rozśmiała się Stasia — ja — za mąż! Ale najprzód któżby się z takim trzpiotem jak ja chciał ożenić, a w dodatku z ubogą córką pana kapitana z pod słomianéj strzechy? Ja znowu mam ogromne pretensye i za lada kogo nie pójdę! O! nie! mam swoje ideały! Za mąż mi nie spieszno wcale... Znajdziesz mnie hrabio... troszkę starszą, poważniejszą może... a! niech pan Bóg broni! Nie — nie — oburącz będę się trzymała... mojéj wesołości dziecinnéj!
Muszę nawet być wesołą dla ojca, bo któżby go rozchmurzał i rozrywał, gdybym ja nie miała zawsze w pogotowiu uśmiechu! Dla ojca téż nie spieszno mi wcale z Wólki w świat lecieć — samego zostawić... O! nie! Tylko gdy hrabia ztąd wyjedziesz, Samobory posmutnieją... Stary profesor, którego nie lubię...
— Jakto, pani nie lubisz Wilelmskiego? podchwycił Zdziś.
— A! czyżem to powiedziała? uderzając się paluszkami po ustach, zawołała Stasia — a! no — to już się nie zaprę. Jak można nosić perukę?... to jest kłamstwo!
Zdzisław się rozśmiał.
— Tylko to mu pani masz do zarzucenia?
— Ale to okropna zbrodnia, ruda peruczka! to występek nie do darowania... mówiła Stasia.
Zbyt długo jakoś trwała ta rozmowa Zdzisia, i hrabina widać życzyła ją przerwać, troskliwie bowiem zawsze czuwała nad synem, gdy się do panienek zbliżał, ażeby nie dać mu czasu bliższych, poufalszych zawiązywać stosunków... Kołowała bardzo zręcznie, zatrzymując się przy różnych grupach, aż wreszcie z uśmiechem łagodnym zbliżyła się do Stasi.
— Moje drogie dziecię... musiałaś się zmęczyć w mazurze, a stoisz we drzwiach otwartych... żeby ci nie zaszkodziło!
Rumieniec wypłynął na twarzyczkę Stasi, schyliła się chcąc hrabinę pocałować w rękę i prędko podchwyciła.
— A! dziś mi nic w świecie zaszkodzić nie powinno...
— Jakaś ty dobra, że tak nasze szczęście podzielasz — droga Stasiu...
W ciągu tych kilku słów, niezmiernie domyślny profesor, który zrozumiał, iż hrabina zapewne chciała tę parę rozdzielić, aby oczka pięknéj Stasi nie wlały niebezpiecznéj trucizny w młode serce... pochwycił, ze zwykłą sobie trafnością Zdzisia i pod jakimś pozorem odprowadził go na stronę.
W istocie nie obawiano się oczek łagodnéj Elsy, najprzód dla tego, że w najgorszym razie baron miał klucz, który serca zwykł otwierać — powtóre, że dziewczę było raczéj dziecięciem jeszcze, — a lękano się niezmiernie wesołéj, śmiałéj i za trochę zalotną uchodzącéj Stasi. Hrabina lubiła ją bardzo, ale syna nieznacznie starała się odsuwać od niéj i jak najpilniejszą baczność zwracała na Wólkę. Nie chcąc tego dać poznać, musiała zapraszać kapitana, była jak najczulsza z jego córką — a jednak spowiadała się z trwogi swéj przed panną Różą.
— Moja droga Paklesiu — mówiła tego samego rana — musiałam Porowskiego ze Stasia zaprosić, bo inaczéj nie wypadało, ale jak mi to ten trzpiot wleci... to znowu mego Zdzisia będzie bałamuciła! Nic łatwiejszego niż takiemu młodemu chłopczykowi głowę zakręcić — przyznam się, że dla samego Wólki sąsiedztwa radabym aby wyjechał. Może dziewczynina za mąż pójdzie... Trochę jest zalotna... bardzo na Zdzisia spogląda. I westchnęła hrabina, a panna Róża się śmiała.
— A! to trwoga próżna! Zdzisław się bawi może szczebiotaniem jéj, ale mu ona nie w głowie. Czyż hrabina dobrodziejka nie widzi, że on szalenie się kocha w tém dziecku Mangoldównie?... Ale to zwykła miłość idealna... któréj prędko zapomni...
— I téj się ja nie boję — to dziecko, mówiła hrabina — strzegą jéj tam... nieśmiała, nierozwinięta jeszcze... a Stasia...
— Ale gdzieżby to jéj i jemu mogło przyjść do głowy!...
— Moja droga, odparła hrabina — strzeżonego pan Bóg strzeże. Ładna bardzo, miła, urocza, śmiała niewypowiedzianie, trochę zalotna... ja się jéj niewymownie boję....
— Ale proszę pani! ruszając ramionami dokończyła powiernica — już przynajmniéj z tego sobie kuć troski nie trzeba.
Właśnie ta chwila rozmowy usprawiedliwiła nieco obawy hrabiny, i profesor zyskał nowe prawo do wdzięczności, odwodząc na bok Zdzisia, który oczyma zwrócił się jeszcze do Stasi. Wejrzenia ich się spotkały i uśmiechnęły sobie... Matka to spostrzegła i serce jéj uderzyło...
Szczęściem muzyka zaczynała grać znowu, a baronównę wprowadzała panna Hela. Zamówił ją był Zdziś i podbiegł ku niéj co żywiéj...
Dziewczę całe zajęte sobą, ledwie go spostrzegło. Stasia chciała znowu opanować Żabickiego, ale ten się jéj skrył tak daleko, że go wyszukać nie mogła. Miała do wyboru cały szereg tancerzy ubiegających się o jéj... piękną rączkę...
Salon powoli się wypróżniał. Śliczna noc po burzy i oświecony park wywabiały gości na świeże powietrze. Pozostały tylko tańcujące pary, hrabina czuwająca nad synem, baron zdala przypatrujący się córce i kilka matek na straży swych dzieci.
Sama grzeczność nakazywała hrabinie Julii przybliżyć się do barona Mangolda, z którym mało kto mówił oprócz prezesa. Mangold bowiem pół słowami odpowiadał i nie rad się mieszał w towarzystwo, które za godne swego majestatu nie uznawał.
— Jest to dzień radosny razem i pełen smutku dla mnie, szepnęła hrabina Julia. Mój syn będzie musiał wyjechać, zostanę sama...
— A tak do uniwersytetu! naturalnie — odchrząkując rzekł baron — radziłbym wiedeński... Obeznanie się ze światem... przetarcie... tak — to bardzo potrzebne... My także... to jest ja z córką wyjedziemy pewnie.
— Dokąd?
— Do Włoch... Na wsi niepodobna dokończyć wychowania panienki do wyższego towarzystwa przeznaczonéj.
— Na długo? po cichu zapytała hrabina.
— Oznaczyć trudno...
W téj chwili wszyscy podbiegli ku oknom... W głębi parku puszczano fajerwerk... tancerze nawet parami pobiegli, a Zdziś miał czas szepnąć do ucha Elsy w zamieszaniu tém, niepostrzeżony:
— Pani! nie zapomnisz o mnie! ja ten pączek na sercu nosić będę...
Elsa spojrzała oczkami zdziwionemi nieco.
— A! nie zapomnę...
Promień jéj oczu nic nie mówił...
Zdziś, rękę jéj ściskał. Uśmiechała się...
— A! jakie to ładne! zawołała patrząc na ulatujące w powietrze złote i rubinowe kule, zielone i sine gwiazdy — a! jakie to śliczne...
— Pani! nie zapomnisz o mnie! powtórzył Zdziś...
— I o tym prześlicznym fajerwerku! dodała w uniesieniu Elsa...
Zdaje się, że bukiet, ostatni więcéj ją zajmował niż Zdziś i jego gorące słowa... Mimowolnie porównał ją w duszy do Stasi... Dla czegoż ta twarzyczka chłodna, z pożyczanym uśmiechem i te oczy ze wzrokiem bez wyrazu, obrazkiem się wypiętnowały mu na duszy...? Tamtéj głos brzmiał mu w uszach, téj twarzyczka stała przed oczyma...
I znowu pary stanęły do tańca, a muzyka na chwilę przerwana, brzmiała weselem...


∗             ∗

Chmurny ranek powoli rozświecał niebiosa... księżyc bledniejąc spuszczał się nad lasy, nad bagnami i polami w nizinach stały opary z wczorajszéj burzy... na wsiach budzili się ludzie i piały koguty zwołując do pracy — w pałacu brzmiała jeszcze muzyka i ostatni mazur dogorywał. Hrabina znużona nieco siedziała w krześle zamyślona, a panna Róża napróżno starała się ją namówić do spoczynku, chciała doczekać odjazdu dwóch niebezpiecznych istot, które na spokój serca biednego Zdzisia czyhały. Stasia pogubiwszy dużo bławatków, jeszcze przelatywała salę nieznużona, ożywiona więcéj może, niż z wieczora... Elsa także nie dała się ojcu wyrwać i wywieść choć kilka razy Hela i on starali się ją wyprowadzić... Oczka jéj tak chłodno a ostro patrzały, jak gdy pierwszy raz wchodziła na salę — utrzymywała, że nie była wcale zmęczona i leciuchno motylem unosiła się nad posadzką. Wielu starszych po cichu nocą opuściło Samobory, kapitan tylko siedział dla córki. Przybiegała ona ku niemu często ofiarując się jechać już dla niego, ale ojciec zgadywał jakby ją wielce kosztowała ta ofiara, i zaręczał, że go to bawi — że mu się spać wcale nie chce. Za każdym razem Stasia całowała go w czoło i biegła stanąć do tańca, czując, że może nie prędko znowu taką noc upojenia mieć będzie. W okna zaglądał dzień biały, muzyka choć pojona, grała coraz słabiéj... Baron Mangold po mazurze zarzucił sam szal na ramiona córki i rzekł poważnie:
— Jedziemy!
Panna Hela otuliła ją jeszcze, konie dawno stały u ganku. Zdziś postrzegł wymykających się i za Elsą pospieszył. Jeszcze raz z uśmieszkiem odwróciła się ku niemu, podał jéj rękę do powozu, baron pożegnał go ceremonialnie, — i piękny ten dzień należał już do wspomnień przeszłości... Pączek różany leżał tylko na sercu młodzieńca. Ze spuszczoną głową powrócił Zdziś do sali, tu zastawiono śniadanie, a znużona Stasia siedziała w krześle jakoś nagle po wielkiém wyczerpaniu sił smutna i zadumana... Reszta pań zasiadała do stołu, śmiano się zapijając kawę i herbatę, — panna Róża gospodarowała czynnie, młodzi panicze dworowali koło niéj wesoło... Hrabina rozmawiała z synem, trzymając go przy sobie...
Teraz już kapitan sam poszedł po córkę osamotnioną i siedzącą w kąciku, aby ją zabrać do domu...
— Stasiu, rzekł — czas nam...
— Troszeczkę ostygnę — odezwała się cichym głosem.
— Zmęczona jesteś bardzo!
— Nie, alem była tak wesoła, tak wesoła, że mi się teraz chce płakać...
Kapitan ruszył ramionami.
— Wymkniéjmy się niepostrzeżeni... powóz czeka... lękam się, aby ci to nie zaszkodziło.
Dziewczę ruszyło ramionami, patrząc mu w oczy.
— Ale, tatku, ja mam swoją żołnierską naturę... jutro znaku nie będzie... tylko, ot tak, nie wiedzieć dlaczego smutek padł mi na duszę... Kiedyż się tu już drugi raz tak wesoło zabawimy?
— Dziwne pytanie! może nigdy, rzekł kapitan. — Wierz mi — jedźmy, póki nas nikt nie widzi i nikt nie żegna. Ja to wolę.
Rada nie rada Stasia podała rękę ojcu, który przez najbliższe drzwi ją wyprowadził. Był pewien, że ich nikt nie postrzeże. Zdziś, który stał przy matce, widocznie usiłującéj go zagadać — postrzegł wymykającą mu się Stasię i wybiegł za kapitanem.
Posłyszawszy kroki za sobą, dziewczę zarumieniło się, twarzyczka jéj trochę się rozjaśniła, odwróciła się i spostrzegła Zdzisia...
— Uciekacie państwo?...
— Od dawna czas... odparł kapitan: aż wstyd, żeśmy się do białego dnia zapomnieli...
— Noc ta, dzięki państwu, ubiegła jak jedna chwila — odezwał się Zdzisław — wspomnienie tylko po niéj zostanie na zawsze... Jakże im wdzięczni jesteśmy!..
— Chyba odwrotnie my wam za nią dziękować powinniśmy, rzekł kapitan... Co za wspaniałe, miłe i świetne przyjęcie!...
— Widzisz hrabio, jam tak zabójczo skakała, że teraz ledwie chodzę, i wszystką wesołość, zapas całoroczny, wyszafowałam przez te godzin kilka!... Jestem już senna, a w marzeniu jeszcze śni się i przedłuża mazur ostatni... będzie mi brzmiał w uszach długo...
Zdziś się kłaniał tylko, przy ojcu nie śmiał się z odpowiedzią, którą miał na ustach, odzywać.
Stasia mówiła z nim wymownemi oczyma... żegnając go z jakimś smutkiem, któremu się obronić nie mogła...
Konie już stały... jeszcze chwilka, a otulona chustką główka Stasi, która mu skinęła jeszcze z powozu, znikła...
Hrabina teraz się już pozwoliła odprowadzić do łóżka, a panna Róża wszystko porzuciwszy, pobiegła ją sama rozebrać, ukłaść, zapuściła firanki, pocałowała w nogi i po cichu się wymknęła...
Dla panny Paklewskiéj noc ta, pełna trosk, bo wszystko było na jéj głowie i pod jéj kluczami, mimo ogromnego znużenia, obfita była w wypadki, które na los jéj przyszły wpłynąć miały. Faworyta hrabiny chodziła zamyślona niezmiernie, i mniéj niż kiedykolwiek przytomna. Odpowiadała nawet zapytującéj ją służbie często zupełnie niewłaściwie.
Niktby był nie odgadł co się stało, bo mało kto uważał na przesuwającą się pannę Różę i na czatującego na nią profesora w peruce; nikomu na myśl nie przyszło, żeby miał z zamieszania korzystając, dawno po głowie chodzące myśli, pod naciskiem kilku kieliszków wina doprowadzić do skutku.
Profesor wiedział, a raczéj domyślał się, że panna Róża w ciągu długich lat pobytu w Samoborach nie musiała o sobie zapominać. Była jeszcze dosyć świeża i przystojna... Profesor i ona mogli stanowić parę cale dobraną, i w innéj okolicy uchodzić za małżeństwo, co się przed kilkunastu laty pobrało w kwiecie wieku.
Długo z zuchwałą tą myślą nosił się profesor... dzień ten nareszcie losy jego rozwiązał. Trzy razy spotykał się po kilka minut z panną Różą, i rozłożywszy oświadczenie się na trzy akta, w trzecim prosił o jéj rękę. Panna Paklewska spojrzała mu w oczy, zarumieniła się mocno, i nie dając stanowczéj odpowiedzi, oświadczyła mu, że się tylko nieco namyśleć musi. Profesor był pewien, że zostanie przyjęty — zmiana stanu chodziła mu teraz po łyséj głowie jakoś przerażająco. Pod wpływem wina, muzyki, młodych szałów, co go otaczały, czuł, że się wyrwał niezmiernie śmiało... ale... nie można się już było zawracać. Pocieszało go to, że panna Róża, wedle jego obrachunku, musiała mieć najmniéj sto tysięcy złotych, i — co sam na swe oczy widział — przepyszną, długiemi latami zbieraną wyprawę.
Nad ranem więc (spać się profesorowi nie chciało wcale) wrócił do swego pokoju, przeciągnął się, zrzucił frak, i siadłszy na łóżku dumał.
Głowa, z któréj zdjął peruczkę, pokryta szlafmycą wątpliwéj białości, w zwierciadełku, które stało naprzeciw, wydała mu się samemu wcale dla nowożeńca niewłaściwa... Był blady... mizerniejszy niż kiedy... a rumieńce dawniejsze w postaci sinych plam tylko pozostały.
— Co się stało, odstać się nie może — rzekł w duchu — obawiam się jednak, czy się głupstwo nie stało...
Westchnął...
— Hrabina ją jak dziecko własne kocha, mnie lubi... już nie może być, aby nas wyposażyć nie chciała na nowe gospodarstwo...
Obok w drugim pokoju, w którym mieszkał Żabicki, gorzéj jeszcze bo gospodarza w domu nie było. Pod wrażeniem téj nocy, w któréj ciągle około Stasi się kręcił i rozmarzył, Żabicki poszedł w pole się wytrzeźwiać...
Ciekawy sąsiad zajrzał do jego izdebki i nieznalazłszy go, głową pokiwał.
— Z tym może gorzéj niż ze mną! rzekł w duchu... gdzieś zginął...
W téjże chwili Zdziś powracał także do swego mieszkania pół senny, pół rozmarzony, i z religijném uszanowaniem ucałowawszy pączek róży, złożył go w umyślnie opróżnioném pudełeczku...
Przed sennemi jego oczyma zwijały się, mijając jak w tańcu, Elsa i Stasia. W pokoju pełno było podarków otrzymanych dnia tego... pozakładane niemi stoliki, pozarzucane kanapki, a wszystko tak śliczne...
Zdziś począł zrzucać z siebie suknie, słońce wschodziło, ale sen kleił mu powieki... Służący zapuścił story, głowa legła na poduszkach, usnął. Ale umysł i wyobraźnia rozkołysana usnąć nie mogły. Obrazy dnia i nocy przeszłéj snuły się daléj, pomieszane z sobą jak w kalejdoskopie... Sala balowa, księżyc u sufitu... park z tańcującemi pod drzewy sylfidami, z któremi razem wziąwszy się za ręce Zdziś leciał w powietrze otoczony fajerwerkiem kul i gwiazd ognistych... Potém biły pioruny na wiwat u stołu. Zdziś we śnie klęczał u nóg Elsy, która go przebijała czarnemi oczkami, a gdy ku niéj podniósł wzrok, znajdował w jéj miejscu śmiejącą się Stasię... I szli z Żabickim razem po chmurach daleko, rozmawiając o nieśmiertelności duszy, a w końcu przechadzki znajdowali się z prezesem i Mangoldem za stołem...
Najniedorzeczniéj plątało się to wszystko, a we śnie zdawało tak naturalném, tak konieczném iż Zdziś niczemu się nie dziwił... Matka błogosławiła mu do ślubu idącemu wśród dwóch narzeczonych, które na siebie gniewnemi ciskały oczyma... Zdziś czuł się szczęśliwym, ale myślał jak życie między nie podzieli. Miał się o to radzić Żabickiego, gdy ten na koniu galopując, umknął przed nim w lasy. Stary profesor w peruce zapewniał go, że wszystko się jak najlepiéj ułoży. I znowu rozpoczynały się tańce weselne... w sali tak długiéj, że nie widać było końca jéj, tańcem szli po wschodach wysoko aż ku wschodzącemu słońcu... Cztery siwe konie darowane przez matkę, czekały tu na Zdzisia... Dwie panie siadły do powozu, on chwytał lejce, ale kapelusz został gdzieś na dole, stoczył się po wschodach w jezioro... Za nim biegnąc Zdziś wpadł w bagno i burza ryczała nad nim...
Gwałtownym ruchem usiłując się dobyć z niego, obudził się i sen uleciał mu z powiek... Ze snem podlatywały marzenia...
Na jawie począł układać przyszłość... Jechał do uniwersytetu... Berlin naówczas był w modzie... Czekało go tam nieochybnie świetne przyjęcie. Postanawiał dom dla młodzieży trzymać otwarty. U niego mieli się schodzić i dysputować o Heglu...
Urządzał nawet dom jak miał wyglądać. Mieszkanie powinno było koniecznie mieć balkon choć jeden... obwieszony dzikiém winem... Sala duża, stół na dzienniki, książki, cygara i herbatę... obok takiż pokój jadalny... w sypialni mała zbrojownia. Dwóch służących miało na wszystko wystarczać... Kamerdyner w czarnym fraku i groom w liberyi. Para koni i jeden wierzchowy były koniecznością, ale nie więcéj — powozik lekki jeden... Postanawiał być bardzo oszczędnym, lecz dla imienia i honoru narodu, do którego należał, musiał przyzwoicie występować...
Któż wie? w Berlinie mogły być bardzo piękne twarzyczki, Syreny niebezpieczne, matka coś o tém kilka razy napomykała. Zdziś uroczyście sobie zaprzysięgał i pączkowi róży, iż się nie sprzeniewierzy, nie spojrzy, nie da zbałamucić, choćby najśliczniéjszéj — księżniczce...
W teatrze musiał bywać czasem, na sztukach klasycznych, gdyby grywano Schillera i Goethego, — ale nie więcéj nad raz w tydzień... naturalnie we Fremden-Loge... Obiecywał sobie nader gorliwie uczęszczać na lekcye i nie opuścić żadnéj. Jak najlepsze chciał dobrać towarzystwo, młodzież dystyngowaną...
W czasie wakacyj podróż piesza do Szwajcaryi z małą do Włoch wycieczką... z jednym jakim dobrym, miłym towarzyszem... wśród najśliczniejszéj pogody, po ścieżkach piaskiem wysypanych... Nie chciał się zapuszczać daleko... Na parę dni należało matkę odwiedzić... jeśliby ona nie przyjechała do syna, co uroczyście obiecywała. W parę lat spodziewał się skończyć kursa i zasiąść do doktoryzacyi. Doktora stopień był mu koniecznie potrzebny, brzmiałoby to przy tytule hrabiowskim prześlicznie. Egzamin musiał pójść świetnie; rozprawa łacińska... a! nie było z nią najmniejszéj trudności. Wcześnie już miał temat nagotowany o Scytach Herodota... Zajmowała go mocno ta księga, czytał o niéj kilka komentarzów, łączyło się to jakoś z historyą Słowian...
Zdziś w czasie drugich wakacyj obiecywał sobie być w Odessie i zwiedzić stare Scytów sadyby... To mogło nadać wyborny koloryt rozprawie...
Obrząd uroczysty — toga, biret — i ogromny pargaminowy dyplom... Potém wspaniała uczta dla profesorów i towarzyszów. Na ten bankiet obiecywał sobie wystąpić tak, aby Berlin o nim mówił lata, aby jego wspomnienie pozostało między młodzieżą w tradycyach uniwersytetu...
— Spoję ich wszystkich, szampan się musi lać strumieniem... muzyka będzie grała przez całą ucztę... po obiedzie poncz monstre! Akademickie pieśni i do białego dnia myśl wesoła... a niektórzy koniecznie upojeni aż do snu...
Naturalnie wyjeżdżającego przeprowadzą mnie do pierwszéj stacyi profesorowie i współtowarzysze... rozstanie czułe... mowy, pożegnanie... Z dyplomem powracam do Samoborów, które mi matka oddaje... Nazajutrz jadę do Mangoldów... Piękna Elsa wychodzi piękniejszą jeszcze... pokazuję jéj ukradkiem ów pączek różany... Uśmiecha się, wzdycha... bawię do wieczoru. Wychodzimy na balkon... Noc księżycowa cudowna... woń kwiatów w powietrzu i jéj tchnienie czuję... schyliła główkę na ramię moje... pierwszy pocałunek! Chwila rajska... klękam. Nazajutrz z mamą jedziemy do Mangoldów... oświadczam się... Baron podaje mi rękę... Ślub naznaczony za dwa miesiące...
Lecz cóż powie Stasia?...
Zamyślił się mocno i twarzyczka Stasi stanęła mu przed oczyma.
— Żal mi téj dobréj, wesołój, ślicznéj i miłéj Stasi... ona troszeczkę mnie kocha także, ja ją... nie wiem! był czas... Nim Mangoldówna powróciła ze Lwowa... ale my byliśmy dziećmi, ona to dobrze rozumie... Nigdy jéj nic nie przyrzekałem. Znajdę jéj męża... będą niedaleko mieszkali od nas i czasem przyjeżdżali do nas. Elsa nie może być zazdrosną, będą z sobą w dobréj przyjaźni... będziemy się widywali, rozmawiali, śmieli często... bo nie żądam od losu nadzwyczajnych rzeczy... nic nad to... co on mi sam obiecał i dotrzyma...
Mama będzie szczęśliwa...
Urządzę Samobory jeszcze wspanialéj niż są... Obrazów trochę i posągów parę ładnych nam braknie, to sam we Włoszech kupię, pojechawszy z Elsą zaraz po ślubie. Zwiedzimy Wenecyę, Florencyę, Rzym, Neapol, może Sycylię... wracać musimy na Paryż. W Paryżu parę tygodni tylko, tyleż w Wiedniu i Berlinie. Elsa musi widzieć trochę świata... We Włoszech dla niéj naszyjnik z kamei prawdziwych kupię koniecznie...
We dworze nie chciałbym nic zmieniać ani powiększać służby — będę oszczędny... Sześciu lokajów wystarczy, kamerdyner, kredencerz... dla nas dwa cugi, mama będzie miała swój osobny, to się rozumie... Panna Róża niech gospodarzy, bo Elsa nie będzie miała czasu... Mangold nam zapewne odda dobra przyległe... Na zimę kilka miesięcy trzeba będzie wyjeżdżać... latem u siebie na wsi... Trochę muszę i gospodarstwa pilnować, i konno jeździć... Dwa wierzchowce dosyć... Miałbym wielką ochotę trzymać konie wyścigowe... no — ale zobaczymy jak interesa dozwolą.
Myśliwstwo małe, pięć swór gończych, kilka chartów, dwa, trzy wyżły i kilka jamników wystarczy.
Będziemy przyjmowali...
Tu się zamyślił głęboko, przedmiot był bardzo ważny, potrzebował obrachowania.
— Imieniny Elsy... z wielkim przepychem... moje skromniej, Mamy wspaniałe... Jeśli zimujemy w Samoborach, trzy dni zapustne, c’est de rigueur — wielkanoc ze święconem... czasem raz jakiś bal dla przerwania monotonii.
Stosunki z sąsiedztwem jak najlepsze... z ubogą szlachtą także... będę oddawał wizyty wszystkim... Mąż Stasi musi być moim przyjacielem i pomocnikiem, radą... Chciałbym dla niéj znaleźć takiego po myśli mojéj człowieka...
Gdyby Żabicki miał cokolwiek oprócz nauki i fantazyi zostania doktorem... to bardzo dobry i przyjazny mi człowiek... ale na niego rachować niepodobna....
Mangold ma reumatyzmy i co rok musi jeździć do Karlsbadu, — jeśliby uchowaj Boże, nas osierocił — w istocie miałbym kłopotu trochę z tą rezydencyą w Jezioranach, bo to ładne i miłe... ale nie umywało się do Samoborów.... Dwa domy takie utrzymywać niepodobna... dać znowu spustoszeć nie godzi się — kiedyś się to przydać może. Z tém to prawdziwy być może frasunek dla mnie, bo i Elsa będzie naturalnie chciała, żeby Jeziorany nie zostały zaniedbane... Ale jakże dwa takie utrzymywać dwory, ludzi tylu... bez zajęcia! Nie! niech mi Elsa daruje, na to się zgodzić nie mogę... W żaden sposób! Muszę być oszczędnym.... wydatek ogromny, bezpotrzebny.... Myślę, że w takim razie najlepiéj będzie powoli i stopniowo Jeziorany opuszczać... nie zupełnie. Zachowam dom... są tam ładne rzeczy. Niektóre możnaby przewieźć do Samoborów... Obrazów kilka wezmę i miejsca na nie znajdę....
W sali jadalnéj trzeba będzie koniecznie portretu mamy, a późniéj i naszych dwa.... Zamówię u Amerlinga. Elsa w białéj koronkowéj sukni... jak zjawisko nadpowietrzne... ja w czarnym surducie, płaszcz na ramieniu, kapelusz fantazyjny, w krajobrazie... Możnaby te portrety w czasie pobytu w Rzymie kazać wykonać... na tle Kampanii Rzymskiéj...
Wszystko się to późniéj ułoży... ale z Jezioranami troska największa... Elsa może być do miejsca przywiązana, ja od Samoborów nie mogę odstąpić — to rodowe gniazdo... to darmo!!
Z tą troską na piersi, wzdychając Zdziś powoli usnął znowu, a we śnie wystawił sobie, że jechali do Włoch... i szli do Kolosseum... Elsa wsparta była na jego ramieniu....
Wtém szelest go przebudził... W przyciemnionym pokoju zobaczył na palcach wchodzącą matkę, która niespokojna o to, czy drogiemu jedynakowi nie zaszkodziła noc bezsennie przebyta, przychodziła zobaczyć czy spokojnie usypia....
To zjawienie się hrabiny, która już wypocząwszy pierwsza była ubrana... zawstydziło nieco Zdzisia... odezwał się do niéj wesołym głosem i natychmiast przybiedz obiecał. Sny i marzenia przeciągnęły się do trzeciéj po południu, miano już dawać do stołu, a po obiedzie prezes Mohyła do domu chciał odjechać.
Co najprędzéj więc zadzwoniwszy na służbę, Zdzisław zaczął się ubierać, wesół jak ptaszek i podśpiewując jeszcze wczorajszego raźnego mazura.
Z towarzystwa wczorajszego jeden tylko prezes i zaproszony dla niego ksiądz kanonik pozostali.... Mohyła wyglądał po wczorajszym dniu nieco blado i musiał się gdańską wódką do życia przywołać... Mówiono przy stole tylko o nadzwyczaj świetnie i szczęśliwie a wesoło przebytéj uroczystości. Panna Róża zapomniała, że co się nigdy nie zdarza, ani jednego talerza saskiego nie stłuczono, żadnego przypadku w gospodarstwie opłakiwać nie miała potrzeby. Profesor ręczył, iż tak dziwnie harmonijnego a ożywionego towarzystwa nigdy nie widział w życiu, choć bywał u Lubomirskich i Sanguszków przez lat kilka. Prezes Mohyła dowodził, iż cała okolica ten dzień zachowa w pamięci na wieki wieków, i wnuki o nim kiedyś będą jeszcze wspominały.
Hrabina rozczulona łzy miała na oczach, a za wszystko dziękowała pannie Róży, która się rumieniła z radości. O burzy, która na chwilę w sposób tak nieprzyjemny przerwała zabawę, mowy już nawet nie było, choć w parku dwa dęby nosiły na korze przedartéj piorunów ślady, a jeden słup ognisty widziano wpadający do stawu.
Nie zbywało na anegdotkach i na przygodach balowych, żartowano sobie z pochmurnego Żabickiego, że się dał wyciągnąć Stasi i tak raźnie z nią wyskakiwał, a hrabina rada była, że może Stasią prześladować Żabickiego, aby od niéj syna swego myśl nawet odciągnąć. Humor całego towarzystwa tak był wyborny, iż profesor po obiedzie postanowił skorzystać z niego i spróbować, azali los się jego nie rozstrzygnie. Nie chciał długo w niepewności zostawać... Panna Róża już zawczasu, przy obudzeniu hrabiny, siedząc podług zwyczaju na małym stołeczku u nóg jéj — wyznała jéj wszystko na pół żartem, pół seryo....
— Wie moja dobrodziejka — rzekła po cichu — co to mnie wczoraj spotkało? Wszak to... profesor Wilelmski mi się oświadczył.
— Różyczko moja... a cóż ja pocznę bez ciebie nieszczęśliwa?...
Panna Paklewska zaczęła ją po nogach całować.
— Ale ja nie rozporządzam sobą — ja mu nie odpowiedziałam nic... ja pani méj opuszczać nie chcę!
Zaczęły się narady. Dobra hrabina nie rada była stracić Róży, ale Róża nie miała domu i rodziny... musiała sobie przyszłość zapewnić. Profesor wydawał się takim zacnym, dobrym i zdolnym człowiekiem.
— Nie jest młody, nie piękny, to prawda, mówiła panna Róża, ale człek stateczny, poważny, a ja téż nie dziecko... moja dobrodziejko...
Radziły tedy obie, radziły, i popłakawszy się, zgodziły się na to, że profesora przyjąć należy, ale że pani profesorowa musi zostać przy swéj dobrodziejce. Wilelmski mógł znaleźć odpowiednie zajęcie....
Gdy więc po obiedzie, korzystając z tego, że wszyscy czarną kawą byli zajęci, profesor przystąpił do panny i cichym głosem odezwał się: — Pani — racz o moim losie rozstrzygnąć.
Panna Róża podała mu rękę w milczeniu.
— Ale ja panie profesorze, rzekła, nie rozporządzam sobą, tyle winna jestem mojéj dobrodziejce, hrabinie, iż ją jak matkę uważam... Udaj się pan do niéj... mów z nią. Ja zezwalam.
Zmieszał się nieco profesor, widząc, że przez tę łaźnię przechodzić mu przyjdzie, lecz zrozumiał razem, że to się opłacić może, iż przybrana matka dziecku coś pewnie zaofiaruje.... Skłonił się więc w pokorze...
— A kiedyż ślub...? zapytał...
— Zlituj się pan — przecież masz jechać z panem Zdzisławem, ja sądzę, że chyba za powrotem....
— Jak to tyle lat czekać? podchwycił rumieniąc się stary.
Panna Róża rozśmiała się.
— A no, rzekła, jakoś się to ułoży, ale z hrabią jechać musisz, a ja przy hrabinie pozostać....
Z nadziejami tedy słodkiemi, ucałowawszy rączki dosyć ciemne panny Róży, profesor odszedł, aby czyhać na godzinę właściwą i oświadczyć się hrabinie Julii.
Tegoż dnia przeprowadzany do powozu przez całe towarzystwo, obdarzony ananasami, koszami owoców, cukrów i ciast, prezes na pożegnanie rozpłakawszy się, odjechał do domu. Następny poświęcony był odpoczynkowi i przyprowadzeniu do porządku tego co uroczystość powywracała na nic. Cały dzień odnoszono na miejsca sprzęty, oczyszczano dziedzińce i ogrody, ustawiano w pokojach, słudzy wydobywali niedopalone z kandelabrów świece, liczono straty... obrachowano wypite butelki, i panna Róża tak była zajęta, że dwa tylko razy dała rękę do pocałowania profesorowi.
Wieczorem, namyśliwszy się i widząc hrabinę samą w ganku, profesor poszedł z oświadczeniem... W pół godziny potém powracał rumiany, rozpromieniony, i pospieszył do pokoju własnego panny Róży, oznajmując jéj, iż mają zezwolenie hrabiny, błogosławieństwo i... obietnicę pomocy do nowego gospodarstwa. Całą godzinę spędzili sam na sam, układając przyszłość... Panna Róża dwa kieliszki starego wina nalała profesorowi, który i niém i wejrzeniem jéj oczu upojony, wyszedł z taką fantazyą na korytarz, jakiéj pono w życiu nie miał. On co nigdy nie nucił i nie śpiewał, począł coś takiego fałszywego pod nosem piszczeć, iż spotykający go stawali z podziwienia.
Mniéj zapewne fantazyi było w marzeniach o niebieskich migdałach pana profesora i panny Róży, niż w sennych Zdzisia rojeniach, ale i oni już układali swą przyszłość, obliczali ją — słali gniazdo i byli pewni szczęścia... Panna Róża obiecywała sobie być dobrą i łagodną dla męża, ale jednakże całkowicie mu się nie poddawać. Wilelmski sądził, że z taktem postępując choć energiczną panią z wolna zawojować potrafi.
— Nie nagle, mówił do siebie — powoli — nieznacznie... Kobieta się przywiąże do mnie... Wpadłem jéj w oko... ma słabostkę, — głupibym był gdybym z tego nie korzystał...
W ostatnim razie, jeśli nam folwarku dożywociem nie dadzą, z taką gospodynią, o mój Boże! zakładam pensyę dla chłopców... Dawny nauczyciel domowy, który kierował wychowaniem Radziwiłłów, Lubomirskich i hrabiego... znajdzie szlachty dosyć, co mu dzieci powierzą!! Gdybym miał tylko dwudziestu, a zarabiał tylko po tysiąc złotych — bardzo umiarkowanie — dwadzieścia tysięcy rocznie, w pięć lat sto tysięcy w kieszeni... Dziesięć lat popracowawszy, jest za co wioskę kupić... a to taka gospodyni, i zna się na wszystkiém, i oszczędna, kluczyków nie puści z rąk nigdy, a śpiąc chowa je pod poduszkę... Dom będzie we wszystko opływał... a ja, jak pączek w maśle... No — i kobiecina niczego... oczko ogniste... figura dobra... i w główce wcale nieźle... a że niezbyt młoda, tém ci lepiéj, nie będę się gachów obawiał.
I zatarł ręce profesor, znajdując, że uczynił bardzo dobrze oświadczając się pannie Róży.
Żabicki już się do drogi sposobił. Gdy do niego profesor wszedł rozpromieniony i zastał go nad pakowaniem książek... z twarzą osmutniałą, trochę mu się go żal zrobiło.
— Czegoż się tak spieszysz? zapytał.
— A dla czego się mam odciągać? odparł Żabicki — co nieodwołane, to lepiéj rozpocząć dziś niż jutro...
— Nie słuchałeś bo mnie — odezwał się cicho Wilelmski — gdybyś się był lepiéj akkomodował, więcéj okazywał powolności hrabinie, attencyi Zdzisławowi, byłbyś sobie ich łatwo pozyskał... któż wie, mógłbyś nam towarzyszyć do Berlina... a tak?...
— Pojadę sam i swobodny! dodał Żabicki: zyskuję na tém... Wierz mi, kochany profesorze, radbym się jednéj godziny ztąd wyrwać: to jakaś sztuczna atmosfera, adulacyami jak kadzidłem niezdrowém przesiąkła — dusi mnie...
Wilelmski ruszył ramionami.
— Jak z czém komu lepiéj — rzekł... mnie asindziéj powinszuj — dodał na ucho...
— Cóż się stało? jedziesz pan do Berlina? to wiem.
— Ale gdzie zaś! Los mój się rozstrzygnął szczęśliwie...
— W jaki sposób? zapytał Żabicki.
— Żenię się! rzekł profesor... ale to jeszcze tajemnica.
Wielkiemi oczyma spojrzawszy nań Żabicki, śmiać się począł. Żartujesz profesorze?
Obraził się Wilelmski i wstał purpurowy.
— Wcale to nie są żarty: żenię się z osobą najgodniejszą, najmilszą, pełną przymiotów... jedném słowem z panną Różą...
Żabicki się skłonił.
— A to bardzo winszuję.
Wilelmski siadł uspokojony.
— A pan co myślisz z sobą?...
— Jadę się uczyć medycyny, rzekł Żabicki; pedagogika ciężkie rzemiosło — nauka nowa to kilka lat szczęścia... a potém, gdziekolwiek bądź w małém miasteczku praktyka pożyteczna, która da chleba kawałek.
— Nie późnoż to? zapytał profesor...
— Uczyć się — nigdy — odparł Żabicki; — wolę zresztą leczyć choroby ciała, niż moralną orthopedyą się trapić życie całe i odprostowywać dzieci, które matki i ojcowie krzywią... Będę swobodny! — zarobię na chleb uczciwie i całe życie nauki mam przed sobą, badania a studyów!! Tak mi się ta myśl uśmiecha, żem zawczasu nią szczęśliwy... Mały dworeczek w miasteczku na prowincyi, dobre sąsiedztwo, swoboda, niezależność...
— I ożenisz się téż pewnie? przerwał profesor.
— Nie wchodzi to jeszcze w mój program teraźniejszy — odezwał się Żabicki — ale się nie zarzekam ani przyrzekam...
— Gdyby naprzykład trafiła się taka czarująca Stasia? złośliwie pochwycił profesor — hę?
— Wszyscy mnie nią prześladujecie! zawołał Żabicki łamiąc ręce — nie przeczę, czarujące dziewczę, ale to kwiatek nie dla mnie... Chwile z nią unieść się w tańcu i pomarzyć... rozkosznie jest; czy żyćby było równie wesoło, nie wiem... Zdaje mi się, że okiem i sercem mierzy gdzieindziéj i wyżéj daleko...
— E? e? zapytał profesor — gdzie? jak?
— Czyżeś tak niedomyślny?
— Toby było szaleństwo! oburzył się Wilelmski... gdzież co podobnego na świecie się kiedy trafiło!... Dla naszego hrabiego księżniczki mało!
— Życzę mu choćby królewny — rozśmiał się Żabicki — byle on ją a ona jego kochała...
— O jego losy nie ma się co frasować — zamknął rozmowę Wilelmski — opatrzone one są;.. Należy do tych uprzywilejowanych, dla których gołębie w niebie aniołowie pieką!...
— Niebieskiemi migdałami nadziewane... mruknął Żabicki i zaczął książki pakować.


∗             ∗

Odkładany po kilkakroć dzień wyjazdu z Samoborów się zbliżył. Zdzisław był niezmiernie zajęty ułożeniem z matką planu nietylko podróży, ale całego urządzenia się w Berlinie.
Pół senne owo marzenie służyło mu za podstawę. Hrabina uszczęśliwiona niezmierną praktycznością syna, przystawała na wszystko i mówiła do panny Róży ze łzami:
— Żebyś ty wiedziała, moja najdroższa, jaką dla mnie Zdziś jest pociechą... co to za serce i rozum... jaka wytrwałość i takt! jak on wszystko zawczasu rozumnie, statecznie powiedzieć umiał! Mówię ci, że gdyśmy zaczęli z nim radzić o jego przyszłym pobycie w Berlinie... doprawdy osłupiałam, jak ten chłopak zrozumiał swe położenie, obowiązki, stosunki, wszystko... Słuchając go, dziękowałam Bogu, że mi dał takiego syna, i zalewałam się łzami. Anioł dobroci, a głowa! rozum zdumiewający!
Panna Róża całując w rączkę dobrodziejkę, szeptała z uśmiechem:
— A! proszę pani mojéj! ileż to ja razy unosiłam się nad tém dawniéj! albożmy to tego nie widzieliśmy codziennie... Serce wziął od matki i rozum...
Hrabina ściskała pannę Różę, a ona padała do nóg hrabinie...
We dworze zajęcie było nadzwyczajne, wyprawa jedynaka w podróż taką długą, na którą wszystko a wszystko należało obmyślić! Co chwila przychodziła myśl jakaś o czémś zapomnianém... przybiegła panna Róża dowodząc, że się jeszcze bez tego w żaden sposób obejść nie może, wsuwał się profesor przypominając coś, co mogłoby być wielce użyteczne... Matka sama nieustannie notowała na kawałeczku papieru niezbędne zapasy... i chodziła oglądać to, co już było gotowe...
Zdzisław w swoich pokojach czynił rozumny wybór tego, co mu się zdawało koniecznie potrzebne, pakując kufry pooznaczane numerami... A było ich już tyle, że dla całéj amerykańskiéj rodziny połowaby ich wystarczyła... Profesor zabierał także wiele rzeczy, bez których obejść się nie mógł, a raczéj których zostawić się lękał, nawet pod opieką narzeczonéj... Ślub przed wyjazdem okazał się niepodobieństwem dla pewnych formalności, które z obu stron dopełnione być musiały — odłożono go więc na jakieś ferye, w czasie których hrabia i profesor do Samoborów zjechać mieli. Przy zaręczynach otrzymał Wilelmski w podarku od panny Róży kaftanik ciepły przepyszny, zadatek troskliwości jéj o zdrowie przyszłego małżonka. Okrył go w jéj oczach pocałunkami, co ją niemal do serdecznego pobudziło śmiechu.
Zdziś z profesorem mieli się udać z lekkiemi bagażami przodem, za nimi służba, konie i tłómoki...
Biedna hrabina zawczasu chodząc po opustoszałym pałacu, płakała, licząc długie dni, które sama przepędzić będzie musiała. Gdy dzień na wyjazd naznaczony się zbliżył, wyprawiono najprzód Zdzisia dla pożegnania z prezesem Mohyłą, potem uznano, że bliższych sąsiadów pożegnać także należało. Młody hrabia znajdował to konieczném i utrzymywał, że najprzód do Jezioran do Mangoldów musiał jechać. Tu matka sama mu towarzyszyła...
Majątek pana barona o półtoréj mili tylko był odległy... Majętność ta należała niegdyś do jednéj z najznaczniejszych rodzin krajowych, do któréj ruiny koniec XVIII-go wieku i wielkie wstrząśnienia późniejsze znacznie się przyczyniły. W tym wirze spraw publicznych zapominało się o własnych, odkładało je na swobodniejsze czasy, a gdy zamiast nich nadeszły cięższe jeszcze, gdy sama rodzina doznała klęsk szczególnych, jedno potrącenie ręki losu w kupę obracało starożytne gmachy. Tak się stało i z dawnymi posiadaczami Jezioran, którzy się przy ostatnim kluczu odłużonym trzymali tak długo, aż nędza niemal przekonała ich, że należało zejść z pałacu rujnującego się do ubogiego dworku...
Czémże są pałace same? Ale gdy do ich murów przylgną wspomnienia dziadów, rodziców, szczęść i nieszczęść przeżytych, tych dziejów domowych, których Bóg jeden był świadkiem, łez wylanych, co wsiąkły w ziemię, gdy cmentarz zaludnią kości... gdy człowiek zwiąże się i poślubi z miejscem, a wrośnie w nie sercem, straszna to rzecz być wygnanym, i mało kto przeżyje to sieroctwo...
Śnią się naówczas opuszczone rumowiska, i wolałoby się siedzieć na nich żebrakiem, niż gdzie indziéj panować.
Tak z Jezioran wyciągnęli ostatni dziedzice i niemal w progu pożegnali świat... Majątek kupił człowiek obcy, przybyły z daleka, który w gotowe gniazdo ciepłe wsunął się jak gad w opuszczoną ślimaka skorupę... Znać było pańską niegdyś rezydencyę, nieładem i niedostatkiem zniszczona, pieniędzmi gwałtownie i bez smaku odmłodzoną. Teraz znowu wszystko tu było bardzo wspaniałe, ale przeszłość z teraźniejszością niezupełnie się dobrze godziły. Stary dwór przerobiono na angielski Castle, dodano mu wjazdową chatkę, wspaniałe ogrodzenie żelazne, a sady i ogrody zbite w jedno zmuszono park reprezentować. Posadzone umiejętnie, ale młodsze znacznie drzewa, obiecywały kiedyś piękne formować gruppy. Jeziorany nie miały wspaniałości Samoborów, lecz coś cudzoziemskiego dobrze naśladowanego przypominały.
Nowy dziedzic nie miał może własnego smaku, lecz tę przenikliwość, że wiedział gdzie go pożyczyć. Piękne więc na pierwszy rzut oka wyglądało tu wszystko, póki się kto pilniéj nie wpatrzył i nie dostrzegł, że ta piękność klejona była i zszywana, a gdziekolwiek sam baron coś do niéj własnego dodał, tam łata krzyczała pstrokacizną. Smak był tu dla tego, że on należał do rzeczy pańskich, ale sam dziedzic go nie potrzebował i nie rozumiał, znosił raczéj jak inne wymagania tego nowego stanu.
Było więc wszystko tu co należy do dobrego tonu i dowodzi zamożności: liberye, służba, przepych jaskrawy, w pałacu kosztowne sprzęty, a nawet dzieła sztuki, bez których się nie obchodzi prawdziwe państwo. Wielki przedpokój trochę z niemiecka zdobiły rogi zwierząt, składające rodzaj ornamentacyj, i kilka zbroi kupionych na tandecie, a powieszonych dla tego, iż one u innych się widziało. Tak samo w salonie para Achenbachów i kilka mniejszych obrazów zakrywały ściany. Wszystko zresztą kosztowne było a nowe; meble aksamitem okryte, portyery obficie sznurami i frędzlami przybrane, stoły marmurowe... alabastrowe naczynia... ogromne zwierciadła... nie brakło albumów wspaniałych na stołach, przepysznego Bösendorfera... ani nic, co w pięknym salonie zwykło się znajdować; lecz był to salon wielkiego hotelu, który tapicer smakownie przystroił, nie odbijał się w nim właściciel ani jego charakter. Na ten sposób cały dom był przyozdobiony, ogród i Jeziorany w ogóle. Dobrze zapłaceni artyści, według przyzwoitych wzorów, stworzyli tę rezydencyę, której fizyonomia nie mówiła nic, bo w nią nikt nie wlał ducha.....
Przybycie hrabiny z synem, wywołało naprzód pannę Helę, która pobiegła po gospodarza. Matka i Zdziś mieli czas rozpatrywać się w kosztownościach pięknego domu, nim widocznie ubrany na prędce baron Mangold, sztywny, milczący, pełny pożyczanéj jakiéjś powagi, nadszedł prowadząc z sobą córkę, także świeżo do gości ubraną. Rozmowa z nimi nie była nigdy bardzo ożywiona, nie wychodziła ona z granic najpospolitszéj paplaniny o pogodzie, zabawach i nowinach publicznych. Tego dnia Mangold zdawał się jeszcze do niéj mniéj usposobiony, a śliczna Elsa gdy się uśmiechnęła i obdarzyła kogo wejrzeniem, zdawała się zupełnie spokojną z dopełnienia wszelkich towarzyskich obowiązków. Szczęściem przytomniejsza panna Hela, nie okazująca téż wykształcenia, ale wiele przytomności umysłu i zdolności do rozmowy, próżnie milczenia starała się czémkolwiek wypełniać.
Z baronem będąc, gdy się go zdaleka widziało, miał pozór, kształt, powierzchowność całą tego, co się zowie homme du monde; zbliżywszy się doń, doznawał każdy najokropniejszego zawodu, bo mówić nie umiał, myśleć się nie zdawał, a odzywał się z rzeczami tak trywialnemi, wygłaszanemi gdyby z trójnoga, że wprawiał słuchacza w największe zakłopotanie. Zdawało się mówiąc z nim, że mu wiele najelementarniejszych wiadomości brakło, i dla tego trzymał się w ciasnéj sferze, jaka mu była znana, lękając się wyjść za granicę, aby nie obłąkać.
Piękna Elsa miała téż ojcowską wadę — nieobfitą wyobraźnię i ciężką wymowę, ale śliczna będąc, mówiła tak wiele oczyma i twarzą, iż nikt nie czuł ubóztwa jéj myśli i braku uczucia.
Panna Hela, która zdawała się zdawać sobie dobrze sprawę z tego kalectwa barona i baronówny, mówiła za troje choć nie bardzo do rzeczy. Każda tu rozmowa w niedostatku przedmiotu kończyła się nieuchronnie jedném — pokazywaniem bardzo pięknych różnych rzeczy, ogrodu, kwiatów, obrazów, aż do klejnotów panny, i opowiadaniem zkąd to wszystko było posprowadzane i jak wiele kosztowało...
I teraz téż hrabina ze swą zwykłą uprzejmością poszła oglądać, unosić się, chwalić. Baron poważnie a milcząco poszedł za nią, czasem dorzucając jakieś słowo, a Zdziś tak uczenie manewrował, iż szedł ciągle około Elsy, która darzyła go wielką obfitością wejrzeń i pół-uśmiechów. Parę razy spróbował cichą zawiązać rozmowę, ale ta kończyła się zawsze ciężko wyjąknioném słówkiem, które Zdziś musiał brać na tortury, aby z niego coś wyciągnąć.
Hrabina tak uczuła się wkrótce zmęczona temi odwiedzinami, iż pod pozorem pospiechu i wielkiego zajęcia, chciała pożegnać barona, lecz nie mógł on zezwolić na to, ażeby odjechała nie widząc jego sreber i porcelany. Panna Hela pobiegła przyspieszać podanie herbaty.
Otwarły się nareszcie podwoje... W głębi salonu stał srebrny — tak jest — cały srebrny samowar w kształcie urny i mnóztwo niepotrzebnych błyszczących herbacianych przyrządów, stała saska porcelana herbowna, i służba w liberyi za krzesłami. Trzeba więc było przejść do drugiéj sali i znowu tę nieszczęśliwą prowadzić rozmowę, która szła kulejąc i padając co chwila. Jednemu Zdzisiowi siedzącemu naprzeciw panny było jak w raju, patrzał na to cacko tak istotnie piękne, iż wzrokiem nakarmić się było można; patrzał na przemiany, na jéj śliczną główkę, na zachwycające oczy, na usteczka maluchne, na drobne i kształtne rączki, na utoczoną postać całą, która obiecywała się rozwinąć w kwiat najcudowniejszy... Patrzał Zdziś i powtarzał sobie: — albo ona, albo żadna!
Baron był wielce poważny, a im mniéj mówił, tém mocniéj się wyprostowywał i mocniéj zamyśloną przybierał postawę, chrząkał, patrzał w okno... a niekiedy wzdychał... Panna Hela wynagradzając brak rozmowy, puszczała się w opowiadania i reminiscencye, ale nie dowodzące wielkich w świecie stosunków. To co widywała, najczęściéj z ulicy, z loży i z daleka tylko było jéj znane. Po herbacie, konfiturach, owocach, łakociach... można się było nareszcie pożegnać, i gdy hrabina siadła do powozu, odetchnęła lżéj... Dostała aż bólu głowy od téj wizyty tak nad wyraz ciężkiéj. Zdziś był w zachwyceniu.
— Ale bo mama się nie potrzebuje męczyć, rzekł... i jeździć ze mną, pojadę sam gdzie jeszcze być muszę.
— A gdzież być musisz? spytała hrabina.
— U kapitana.
Matka się zarumieniła.
— Ależ to po drodze — odezwała się żywo — możeby do nich wstąpić na chwilkę... nie chcę, abyś tam był sam. Stasia dobre dziecko, ale taki trzpiot.
Z kolei Zdziś się zarumienił.
— A! droga mamo, rzekł — czyż się można o mnie lękać... z powodu Stasi!
— Wstąpimy oboje — chcę u nich być — kapitana szanuję, nie byłam tam od wieków, będzie mi wdzięczen za tę grzeczność.
Wychylił się wiec Zdziś i kazał jechać na Wólkę.
Była to mała wioska szlachecka, a dwór stary pod słomą, ogródek starą modą w kwatery, lipy w dziedzińcu, gołębnik niedaleko, folwark naprzeciwko... Ogromny krzyż drewniany stał wprost naprzeciw domu, otoczony krzakami róż i akacyami, u dołu bluszczem okryty...
Wiejsko tu było i bez żadnego przymusu, aby się to inaczéj wydało ludziom niż. w istocie. Gdy kareta hrabiny pokazała się na grobli, w dziedzińcu zrobił się zamęt wielki. Parę razy w ganku mignęła biała sukienka Stasi; potém chłopak ruszył cwałem na pole po kapitana; mąka, która leżała na stoliku przed domem, została przez dziewczęta sprzątnięta; zapędzono kury wałęsające się w podwórku do kojca; spętanego chorego konia, który się pasł na trawniku, zmuszono wejść do stajenki; a mały, bosy chłopaczek otworzył wrota...
W ganku z chusteczką od słońca na głowie stała Stasia gospodyni, opodal nieco otyła klucznica czekała na rozkazy... Serdecznie przywitała kapitanówna hrabinę... która się rozczuliła... rzuciła okiem wesołém na Zdzisia i otworzyła sama do pokojów. Po małym dworku trudno się było spodziewać, ażeby krył w sobie pomieszkanie tak miłe i ładne...
Salonik zieleniał kwiatami, meble były stare, ale piękne swego czasu, przepyszny fortepian nie ustępował Bösendorferowi Mangoldów, a był od niego lepszy. Na stolikach pełno bukietów, a wszystko tak świeże, śmiejące się, wdzięczne, że choć sufit był nizki i posadzka nieciekawa, salon się wydawał bardzo ładnie... Daléj za nim widać było parę pokojów, równie starannie przybranych, a zaraz w drugim ogromną szafę gdańską, tak piękną, że i pański pałac mogłaby zdobić. Po stolikach i komódkach wiele rzeczy starych i rzadkich z lepszych czasów przechowywanych stało jak relikwie pielęgnowanych.
Stasia poprowadziła hrabinę do kanapy, podsunęła jéj sama stoliczek pod nogi i zapewniwszy, że ojciec przyjdzie natychmiast, zaczęła piękną panią bawić jak umiała.
— Jaka téż pani dobra! czy to się godziło fatygować do nas? Już nie wiem jak pani dziękować...
— Od dawna życzyłam sobie — uśmiechając się mówiła hrabina... tak mi Wólkę miło zobaczyć...
Wtém kapitan wpadł rzucając swój słomiany kapelusz na ziemię, i podbiegł witać hrabinę.
Stasia naturalnie opanowała pana Zdzisława natychmiast, ojcu zostawując rozmowę z matką.
— Wiesz pan, szczebiotała do Zdzisia — takem się ubawiła u państwa, że mi potém trzy dni potrzeba było, aby odpocząć, wytrzeźwić się. Muzyka grała mi wciąż w głowie, nogi chciały jeszcze tańcować, we śnie nawet musiałem ciągnąć daléj ostatniego przerwanego mazura...
— Z kim? zapytał Zdzisław.
— Z Żabickim, z panem i z sześciu przynajmniéj innymi partnerami... A! jakżeśmy się z łaski państwa monumentalnie bawili...
— Monumentalnie? podchwycił Zdziś.
— Dla czegoż nie? Zabawa także monumentalną być może, gdy na taką skalę jest urządzona... muzyka z piorunami, fajerwerk z błyskawicami, tańce przy księżycu... To się całe życie pamięta.
— Trzeba było, wtrąciła hrabina, chcąc rozerwać rozmowę syna z niebezpieczną Stasia — musiałam się Zdzisiowi dać wybawić, bo teraz gdy rozpocznie uniwersyteckie studya, długo będzie musiał ślęczeć nad książkami... a! długo!
— Jakże długo? spytała Stasia...
— Lata! całe lata... a ja — mówiła matka, będę liczyła dni, godziny, jak paciorki różańca po jednéj, póki go znowu zobaczę, i doczekam się powrotu.
— Ależ hrabia odwiedzi panią? — spytał kapitan, — bo i akademicy ferye mają.
— Tak, może — odezwała się hrabina, — chociaż te ferye powinien zużytkować na małe wycieczki naukowe.
— To o nas, o Samoborach... zupełnie pan będziesz miał czas zapomnieć — szepnęła Stasia.
— A państwo o mnie.
— Przepraszam, bo my tu zostaniemy sami, a hrabia będziesz otoczony mnóztwem nowych ludzi, pewnie więcéj zajmujących, milszych, niż wiejskie stworzenia, które tu porzucisz...
Stasia chciała pobiedz przygotować herbatę, ale hrabina wymówiła się od niéj; poszedł więc tylko kapitan po jakieś doskonałe owoce, które sam chciał przynieść. Na Stasię nalegano, ażeby zagrała, lecz skromnie wymówiła się od tego.
— Nie umiem grać na popis do słuchania, rzekła — jąkam się gdy widzę ludzi, grywam gdym sama...
Tu rozmowa szła tak żywo i wesoło, że ani Zdziś, ani matka jego nie postrzegli się, gdy się ściemniać zaczęło, a z Wólki tak było blizko do Samoborów, że przejazd znaną drożyną nie groził żadném niebezpieczeństwem. Stasia była wesoła na pozór, choć w istocie więcéj zamyślona, poważniejsza niż zwyczajne. Spoglądała na Zdzisia tak czasem dziwnie, ściągając wzrokiem do duszy, że się mieszał i czerwienił.
Na nią nie śmiał tak patrzeć, jak na Elsę, któréj oczy odpowiadały mu chłodno i niezrozumiale; ze Stasi tryskało życie, każde jéj słowo brzmiało tą siłą myśli młodéj, co je wydała... Hrabina téż zawsze w obawie, aby trzpiotek ten głowy synowi nie zawrócił, jak tylko mogła najprędzéj pożegnała kapitana.
W progu Stasia rączkę podała dawnemu towarzyszowi młodości, życząc mu szczęścia w podróży — w oczach jéj niby łezka się prześlizgnęła niedostrzeżona, czuła, że to być musi rozstanie ostatnie, że świat, ludzie, lata rozdzielić ich muszą przepaścią, i że ten Zdziś, który wyjeżdżał, już nigdy tym samym nie wróci.
Ona to daleko jaśniéj widziała od niego, i żal jéj było Zdzisława tego, który się miał zmienić na cale nową i nieznaną istotę.
— Jedź pan z Bogiem, szepnęła, a wracaj dobrym i tym samym panem Zdzisławem...
Hrabina po wyjeździe milczała długo — myśl jéj wróciła do rozstania z synem... i przyszłości... Jeszcze dni parę, a Samobory miały zamilknąć na długo... i Zdziś odlecieć między obcych ludzi, którzy go za pospolitego człowieka wziąć byli gotowi... Zdzisia!
Dzień ten naostatek nadszedł. Wszystko było gotowe, pokoje jedynaka smutne stały i odarte z ozdób — powozy wypakowano... Z rana przybył ksiądz kanonik ze mszą i błogosławieństwem. Wszyscy dworscy zeszli się na nabożeństwo, hrabina płakała, a panna Róża dla samego dowodu przywiązania do niéj płakać musiała także. Zdzisiowi było trochę smutno, lecz czuł się mężczyzną, a podróż go dosyć nęciła... Gdy kanonik wyszedł w komży i stule z agendką, aby go pobłogosławić — ukląkł i na chwileczkę pożałował dni ubiegłych.
Wyszli razem z matką... Dzień był bardzo piękny, jasny, nie skwarny, a w naturze spokój zapowiadający długą pogodę... Hrabina nie mogła jeszcze z tą myślą się oswoić, że nazajutrz rano przy śniadaniu nie przyjdzie Zdzisław pocałować jéj w rękę, spytał jak spała i rumianą swą pokazać jéj twarzyczkę. Z razu nie miała zamiaru odprowadzać go wcale, potém kazała zaprządz, by z nim jeszcze odjechać do najbliższego miasteczka. Panna Róża towarzyszyć jéj miała, gdyż hrabina w prostocie ducha przypuszczała, iż tém jéj i profesorowi uczyni przyjemność. Ułożyła nawet sama wsiąść do powozu z synem, a ich wyprawić drugim, aby poufale rozmówić się mogli. Wszystko to dobre jéj, niewieście dyktowało serce...
Zdziś z równą czułością biegał żegnać starych przyjaciół, sługi, towarzyszów myśliwskich wycieczek, zgromadzonych ekonomów, leśniczych i cały mnogi dwór samoborski, szczerze do niego przywiązany. Chwila to była dziwnie uroczysta, choć rozstanie długiém być nie mogło; ale panicz wyruszał w świat po raz pierwszy i bez niego czegoś tu miało zabraknąć...
Do miasteczka były dobre dwie mile... Już wieżyczka parafialnego kościoła zarysowała się na widnokrągu, gdy na gościńcu naprzeciw ukazał się powóz, który zdala poznano po kulawych koniach jako prezesowski...
Rozczuliło to niewymownie hrabinę, że poczciwy opiekun tak niespodzianie, mimo swych nóg nabrzękłych, spieszył jeszcze, aby Zdzisia uścisnąć...
Gdy powozy zbliżyły się do siebie — głowa prezesa ukazała się z landary, ale tak blada, z rysami zmienionemi, dziwnie wywrócona, wylękła, nieprzytomna, iż hrabina z razu ledwie poznać go mogła.
Mohyła patrzał osowiałemi oczyma, nie zdając sobie sprawy ze spotkania, nie ruszając się z powozu, niepewien co począć miał z sobą, — patrzał z ustami otwartemi, jakby osłupiały.
— Co mu jest? zawołała hrabina — na Boga! co mu jest?
Zdziś wyskoczył podchodząc do drzwiczek...
— A! kochany, drogi prezes... żeby się téż tak fatygować... Mama mnie odprowadza...
Prezes ściskał Zdzisia ze łzami w oczach, nie mówiąc nic, nie mógł jeszcze z jakiego wzruszenia przyjść do siebie...
— Czy nie chory pan prezes? zapytał Zdzisław.
— A! — tak — tak — chory — chory — bardzo... I łzy potoczyły mu się z oczu, i milczał...
— Możeby powrócić do miasteczka?
— Powrócić — a no — tak jest... powrócić... a państwo jedziecie?
— Ja wyjeżdżam, kochany opiekunie... Mama mnie przeprowadza.
Mohyła powiódł ręką po czole...
— Więc... jedziecie państwo — jedziecie — ja zaraz, zaraz pospieszę...
Zdziś ścisnął jego rękę, hrabina się uśmiechnęła z daleka i ruszyli daléj — powóz prezesa został na drodze...
Oczyma z daleka badała go panna Róża i wyraz twarzy osowiały starego nie uszedł jéj baczności.
— Panie Wilelmski — zawołała do profesora: idź się pan dowiedz, czy prezesowi nie zrobiło się źle w drodze, okropnie jest zmieniony... mam z sobą wódkę kolońską dla pani, wodę pomarańczową — eter... może...
Wilelmski podbiegł do Mohyły, który tym samym ciągle wzrokiem patrzał na oddalający się powóz hrabiny.
— Panie prezesie, dobra panna Róża pyta... czy pan nie chory? może wódki kolońskéj... kropli...?
Prezes ręce tylko załamał, z oczu potoczyły mu się strumieniem łzy...
— Co panu takiego!
— Nieszczęście, okropne nieszczęście! wyjąknął stary... piorun! piorun!
Wilelmski stał osłupiały, nie mogąc zrozumieć, a téż i panna Róża widząc te ruchy rozpaczliwe, nadbiegła.
— Co to jest panu prezesowi?
Nie mógł już stary odpowiedzieć, rzucił się w głąb powozu i chustką zakrył sobie oczy. Ludzie otaczający przerażeni w milczeniu nań patrzali. Panna Róża śmielsza otworzyła drzwiczki powozu wołając:
— Cóż się stało? na miłość Boga! mów pan...
Stary dopiero głos kobiecy usłyszawszy, oprzytomniał, podniósł się, obejrzał i zebrawszy myśli odezwał głosem złamanym:
— Nie mogę mówić jeszcze co się stało — nie mogę, toby ją mogło zabić... Złóżcie to na moją chorobę...
Zbliżył się do ucha panny Róży, która na pół przechyliła się do powozu.
— Powiem tylko pani — nieszczęście wielkie, niespodziane, spadło na dom... na tę nieszczęśliwą hrabinę naszą i na kochanego Zdzisia... Nie mogę mówić więcéj — nie mogę... Potrzebuję się widzieć z kimś... radzić — ratować...
Panna Róża zbladła jak marmur i chwilę stała niema.
— Na miłość bożą, w téj chwili nie mów pan nic pani, złóż ten stan swój na chorobę — niech Zdziś jedzie... niech hrabina do ostatniéj chwili nic nie wie, cobykolwiek być mogło... Ale cóż? co mogło się stać?
Prezes trząsł w milczeniu głową, jak człowiek, któremu wyrazów braknie na wyrażenie tego co czuje, i siły brak na przeniesienie ciosu, jaki go dotknął...
— Jedźmy — rzekł — jedźmy... I rzucił się w głąb powozu.
Nic już więcéj wydobyć z niego nie mogąc, panna Róża z profesorem powróciła do swojéj karetki... cała drżąca i przejęta trwogą straszniejszą nad inne, bo nieokreśloną — nieznaną... Odgadnąć co mogło się stać, kusiła się napróżno...
Profesor także siedział osłupiały, ze zwrotem myśli na siebie. Prawy egoista najprzód starał się zbadać czyby to coś, co się stało, jego dotknąć mogło lub nie? Prosty rozsądek wskazywał, iż co dotykało Samobory, nie mogło się na nim nie odbić... Cieszyło go to, że bądź co bądź, jeszcze się nie ożeniwszy, gdyby został ręką losu dotknięty, od ołtarza cofać się potrafi.
Lecz co mogło dotknąć tę rodzinę?
W milczeniu dojechali do miasteczka. Tu panna Róża wysiadła pierwsza i pobiegła oznajmić hrabinie, iż prezesowi bardzo się źle zrobiło w drodze, że prawdopodobnie podagra musiała podstąpić do góry, i że najlepiejby było odprawić go nie zatrzymując do lekarza, bo nawet rozmówić się z nim było trudno.
Hrabina więc wysłała Zdzisia, ażeby opiekuna pożegnał i prosił o to, aby się wcale nie zatrzymywał. Niezmiernie jéj było przykro, iż stary jak się jéj zdawało, dla Zdzisia tę podróż odbywszy, tak się nią naraził...
W miasteczku, gdzie hrabina była bardzo kochana, zebrało się mnóztwo ludzi, dowiedziawszy się o wyjeździe młodego panicza... Konie pocztowe już stały dla niego i tłum je ciekawy otaczał. W obec tego zgromadzenia odbyło się raz jeszcze pożegnanie. Zdziś upadł do nóg matce, którą panna Róża podtrzymywała i trzeźwiła, sama blada i zapłakana... Obawiając się spotkania z prezesem, natychmiast nalegała troskliwa towarzyszka, aby kochana hrabina nie rozczulając się więcéj, co jéj zdrowiu zaszkodzić mogło, siadła do karety i odjechała...
Co prędzéj kazano téż odjeżdżać Zdzisiowi, obok którego zasiadł profesor zamyślony i nierad, iż się nic stanowczego nie dowie, w niepewności téj pozostać będąc zmuszony.
Z drugiéj strony powóz prezesa zajeżdżał do jakiéjś gospody... We drzwiach innego zajazdu całéj téj scenie pożegnania przypatrywał się człowieczek oryginalnie wyglądający, stary, siwy, ze śpiczastą dziwnie głową, okrutnie garbaty, ale czerstwy i zdrowy, przykréj twarzy, pełnéj jakiegoś szyderstwa i złości. Odzież jego i postawa zwracała oczy wszystkich przyglądających mu się jak dziwowisku, o co on bynajmniéj nie zdawał się troszczyć. Miał na sobie kapotę siwą krojem siermięgi uszytą, pas chłopski, czapkę na głowie z baranka i gruby kij prosty w ręce jednéj, drugą trzymał butnie za pasem. Poczwarna ta figura z wielkiém zajęciem przyglądała się szczególniéj powozom z Samoborów, matce i synowi. Gdy Zdziś biegł do stojącéj i oczekującéj nań poczty, ów garbus powiódł za nim dzikiemi oczyma z uśmiechem.
Obok tego nieznajomego stało kilku urzędników, z których jedni trochę szydersko, drudzy z pewném uszanowaniem nań spoglądali. Postać to była mimo swojego kalectwa i swojéj prostéj odzieży obudzająca ciekawość i zajęcie. Znać w niéj było jakieś ekscentryczne położenie i wybitny charakter — nie był to ani prosty włościanin, ani zadomowiony szlachcic okoliczny. Na twarzy szpetnéj widać było rozsądek i energią nienawykłą do ulegania. Gdy Zdziś siadł i konie pocztowe ruszyły, garbus się rozśmiał na głos i kijem w ziemię uderzył.
— Cóż pan hrabia rozkaże? odezwał się urzędnik przystępując do niego.
— Tylko mnie proszę hrabią nie zwać... Ot hrabiowie! wskazał śmiejąc się na Zdzisia i odjeżdżającą hrabinę — a ja... prosty chłop! prosty chłop... ta i tyle!!


∗             ∗

W godzinę potém, w izbie jednéj z gospód miasteczka, garbaty ów siedział, z nogą podkurczoną pod siebie na stołku... Przed nim przyniesiony samowar kipiał. Kilku urzędników przechadzało się lub posiadało z dala.
Chłopak ubrany z kozacka pokazał się w progu.
— Batku — rzekł — jakiś pan, czy go puścić!
— A puszczaj! przeciem nie chory i bez koszuli nie siedzę...
Otworzyły się zaraz drzwi i stary prezes Mohyła, którego służący prowadził pod rękę, z trudnością przez wysoki próg się wdrapawszy, sapiąc wtoczył się do izby. Zobaczywszy starca, garbaty powstał, i ręce włożywszy w kieszenie kapoty, parę kroków podszedł ku niemu.
Mohyła szedł jakby nie bardzo przytomny, cichym głosem się przedstawił.
— Mohyła Paweł, opiekun hr. Zdzisława.
— A ja Sebastyan Samoborski... odparł kłaniając się z lekka i krótko garbus — siadaj pan, bo widzę na nogi niedomagasz...
Prezesowi podano krzesło, syknął i padł na nie. Z ciężkością podniósł głowę ku stojącemu garbusowi.
Urzędnicy będący w pokoju nieco się na bok usunęli. Mohyła ręką ocierał twarz, nie mogąc się zebrać na słowo.
— Wiesz hrabio, z czém przychodzę — rzekł cicho.
— A ki dyabeł z tym hrabią? ofuknął garbaty — co za hrabstwo? Niech kto chce sobie ten dzwonek na ogonie czepia, ja go nie chcę... Jam nie żaden hrabia — widzisz asindziéj, stare chłopisko i serce chłopskie... proste...
— Tém — ci lepiéj, jeśli serce proste wieśniacze — odezwał się Mohyła — prędzéj do niego ludzkie trafi uczucie.
Garbaty się sucho rozśmiał.
— A co komu do mojego serca? zapytał; nie kumało się ono z nikim i kumać nie będzie...
— Powiadasz pan szanowny, że proces w ostatniéj instancyi wygrałeś... począł prezes.
— Ja? to nie powiadam — odwrócił się do urzędników, — niech wam ci panowie powiedzą. Stoi czarno na białem i pod pieczęcią...
— Cóż teraz myślicie? rzekł prezes — trzeba układów, porozumienia... między rodziną.
Garbaty znowu się śmiał, okręcił się na jednéj nodze, ręką uderzył po biodrze.
— Dobry ty stary! A no! do układów czas, kiedy moja na wierzchu! Albo z jaką to familią? ja żadnéj nie znam.
— Toć przecie bratanek i bratowa... rzekł Mohyła.
— Jako żywo brata nigdy nie miałem, miałem nieprzyjaciela tylko, żywo począł garbaty. Ja asindziejowi osobliwszą rzecz powiem: ja ojca nie miałem, ja nie miałem nikogo oprócz dwóch garbów od natury macochy...
I rozśmiał się oglądając po urzędnikach.
Jéj Bohu! a no tak! Jaka rodzina?? Patrz asindziéj (wziął się za włosy), siwiuteńkie... ja stary jak grzyb, ale zdrów jak grzyb... żyłem przeżyłem tyle lat o żadnéj familii nie słysząc. Musiałem sobie ją sam stworzyć... żadnéj innéj nie znaju, nie wiedaju.
Garbem ruszył — i śmiał się.
— Przecież gdyby nie nad rodziną, to nad ludźmi i obcemi litość mieć potrzeba — odezwał się prezes.
— Nie potrzeba! nie potrzeba! przerwał garbaty — gdyby była potrzeba miałby przecie kto litość nad garbusem... a nie prawda, nie miał jéj nikt, i garbus się nauczył, że litość głupstwo... Każdy sobie garnie, każdy swojego pilnuje, a lezie mi kto do misy — to go w łeb... I po wszystkiém... U mnie tak, panie prezesie... Gnębili mnie, będę ja gnębił — ząb za ząb! Pismo Święte mówi, oko za oko... Tak w prawie stoi.
— To nie Chrystusowe prawo... wtrącił prezes.
— A to Chrystusowe, gdy dziecko wyrzucą na gnój — gdy ojcowiznę mu wydrą? to Chrystusowe? zawołał garbaty. To jak drzeć, zapominacie o Chrystusie, a jak was drą, dopiero się nim zastawiacie? Dobrzy z was chrześcianie.
Prezes westchnął. Garbaty począł po izbie chodzić podrzucając nogami do góry.
— Jeżeli wy myślicie, że ja sobie szpilkę, źdźbło, prószynę, pylinkę dam odebrać dla miłosierdzia, to mnie nie znacie — u mnie tego nie ma w kramie... nie! Ząb za ząb! U mnie ani wypłakać, ani wymodlić, ani wyszachrować nic nie potraficie... Co moje odbiorę.
— Ale na miłość bożą — toć właśnie nie o co innego idzie — zawołał prezes. Niech stanie dział sprawiedliwy...
— A jakiego to wy sądu prezesem byliście! ozwał się garbaty szydersko — czy tego co między złodziejami a okradzionym krakowskim targiem przez pół zawsze sądzi, aby był wilk syty a koza nie cała? Teraz dopiero chcecie dzielić, gdyście trzydzieści lat pili śmietankę, a serwatkę mi chcecie dać. Trzymaliście majątek... nie stanie całego na to co mi się należy... i co mi sąd sprawiedliwy przysądził... nie stanie Samoborów... pójdą z torbami!
— Toć nie może być — toć bratanek wasz!
— Jaki mi on bratanek — to hrabia, a ja chłop... jużem wam mówił, że u mnie familii nie ma... Swoje dzieci znam, reszty nie znam...
— I nie powstydzisz się pan obywatelstwa, publiki... sądu ogólnego...
Garbaty się pociesznie w boki wziął.
— Ja się nie wstydzę przed Panem Bogiem z tém stanąć, a myślicie że się zlęknę, gdy na mnie trzech żółtobrzuchów oczy wyrapi?... Albo ja z niemi będę żył, albo ja o nich dbam, albo oni mnie braty, czy swaty?... Nie ma trybunału na świecie, coby mi nie powiedział: Łepski jesteś Sebastyanie, nie dałeś się w kaszy zjeść — jadłeś ty rzepę i kartofle bez omasty, niechajże i oni ich skosztują... Nie byłeś waszeć w mojéj skórze i nie wiesz com wycierpiał... nie wam mnie mierzyć i sądzić.
Prezesowi głowa opadła na piersi.
— Mój Boże! zawołał jakby sam do siebie — gdy pomyślę o losie tego dziecięcia! téj kobiety...
— Serce masz asindziéj miękkie, jak widzę, odparł garbus: to nic potém... Ja mu dobrodziejstwo wyświadczę temu gagatkowi! A tożby zgnił tak w tych pieszczotach pańskich, sparszywiał, i byłby taki jak ojciec, albo jak drudzy, do tańca może, ale ani do różańca, ani do zarwańca... Jak go pchną w świat bez grosza w kieszeni, a kułakiem jeszcze w plecy, kto wie! może z niego być człowiek, a tak to będzie gniłka...
I przeszedł się po izbie. Prezes słuchał lecz uszom nie wierzył, siedział nieruchomy, nie wiedział już jak doń mówić...
— Toż przecie, rzekł, tyle lat ten proces trwał, że my go téż jeszcze wznowić możemy...
— Jak możecie, to go wznówcie — rzekł garbus — i owszem, służę, będziemy się bawili daléj. Tylko na nieszczęście jam to tak urządził, że już nie ma dziury którędybyście na nowo wleźli... nie ma apelacyi... nie ma nic — nic — nic — nakazano egzekucyę... Potém, jeśli wam smakuje, będziecie protestowali choć do końca świata, ale ja w Samoborach będę siedział i z pałacu zrobię browar, a z parku pole... kamień na kamieniu nie zostanie... aby się ludzie w tych pieszczotach nie psuli, bo do nich sumieniem lgną i cnotą!
Urzędnicy stojący z boku, oniemiali słuchali.
— Stara hrabina musi mieć krewnych — dodał — dadzą jéj chleb łaskawy; przynajmniéj ich miała, gdy bogatą była — może potém znajdzie się choć jeden; a gagatka wezmę za parobka do wołów, jeśli chce...
Prezes milczał, oburzenie mowę mu odbierało. Obejrzał się nie mogąc sam wstać, bo chciał odejść, nie mając już nic więcéj do powiedzenia niewzruszonemu garbusowi. W twarzy jego widać było jakieś podniesienie ducha niezwykłe.
— Czyń co ci twoje pozwala sumienie — zawołał głosem uspokojonym. Winę przeciwko wam i winę waszą zmierzy i wyważy Ten, co liczy piasku ziarna w morzu — Najwyższy Sędzia... lecz pomnijcie to, że Jego sprawiedliwość was nie minie i że jeśli wy weźmiecie wiecéj łez niżeliście wyleli, — on z was ściągnie zemstę, on domierzy... Bóg z wami!
Gniew dodał mu sił, i prezes wstał nagle o swéj mocy, spokojnym wzrokiem patrząc na dzikiego garbusa...
— O tém to ja dawno wiem — rzekł Sebastyan, iż z życia rachunek zdać przyjdzie — a widzicie, że się go nie lękam, bo co czynię, wiem.
— Ja was o nic prosić nie będę — dodał Mohyła: wiem już z kim mam do czynienia; jedno rzeknę tylko — niewiastę szanujcie... dajcie czas ją przygotować, aby ten piorun nie ubił jéj — nie napadajcie na nią... dopóki...
— Dopóki? zapytał garbus marszcząc brwi... dopókiż? aż będzie miała czas pochować i posprzedawać co moje i wynieść się z węzełkami? Sprawiedliwość zawsze jak piorun spada i ubija — bo na to sprawiedliwość jest mieczem. Jam tu nie przybył się pieścić, ale swoje odebrać — dodał chmurno garbus.
Po tych słowach Mohyła już nie skłoniwszy się nawet, posunął się ku drzwiom milczący. Urzędnicy świadkowie téj sceny stali pod przykrém jéj wrażeniem. Hrabina była tak powszechnie szanowana i kochana, iż ani jeden z tych, co ją znali lub słyszeli o niéj, nie mógł bez oburzenia pomyśleć o losie, jaki ją spotykał. Głuche więc milczenie otoczyło garbusa, a spojrzenie po twarzach mogło go przekonać, iż okrucieństwo jego nie zjednało mu przyjaciół. O to jednak wcale się dbać nie zdawał. Przeprowadziwszy oczyma prezesa do drzwi, powrócił do stolika i począł zamaszysto gospodarzyć przy herbacie. Milczał tylko usta zaciąwszy.
Prezes z pomocą sługi, który stał pode drzwiami, zwlókł się do swojéj izdebki, rozkazując konie zaprzęgać. Nie było chwili do stracenia, chcąc hrabinie oszczędzić ciosu, który ją miał tak niespodzianie uderzyć, chcąc może choć cokolwiek uratować z mienia przed nielitościwym mścicielem.
Prezes choć słaby, czuł się w obowiązku nałożenia bodajby życiem, sam jednak nie podołałby niczemu — myślał do kogo się miał udać, komu zwierzyć, kogo użyć? Na myśl przyszedł mu wreszcie kapitan Porowski i do niego postanowił jechać bez zwłoki. Zbierał się jeszcze do téj podróży, kazawszy sobie nogi poobwiązywać, gdy jeden z urzędników, których widział w izbie garbusa, wsunął się po cichu do niego.
Był to człowiek, któremu hrabina córeczkę do chrztu trzymała, łagodnego charakteru i dobrego serca. Cały pomieszany zbliżył się do prezesa, ujmując go za rękę.
— A! panie prezesie — zawołał — cóż się to stało? jak mogliście dopuścić?
— My! dopuścić! odparł Mohyła — aleśmy się pilnowali z procesem do ostatka, umyślnieśmy plenipotenta trzymali do niego — ten nas sprzedał i zdradził! W chwili gdy sprawa była w najwyższéj instancyi, nie znajdował się na miejscu... Piszą mi, że gu kupiono za summę znaczną.
— I nie masz żadnego ratunku? zapytał urzędnik — a hrabina?
— Nie mów, nie wspominaj mi o tém! rzekł prezes — ja to życiem przypłacę, ja byłem ich opiekunem! Na mnie spadnie wina cała... na mnie srom, na mnie gniew...
To mówiąc trząsł się stary i płakał.
— Jeśli ludźmi jesteście i serca macie, dodał — starajcie się zwlec zjazd na grunt tego zwierzęcia... Ja natychmiast jadę przygotować tę nieszczęśliwą, ratować co można... zrobić co w ludzkiéj mocy, resztę uczyni Bóg jak wola Jego.
— Jeszcze nas nie ma kompletu — szepnął urzędnik — bądź prezes spokojny, uczyni się co można, ażeby zwłokę osiągnąć... dziś, jutro, nie ruszymy się ztąd.
— Niech wam Bóg na dzieciach płaci — ściskając go dodał prezes — ja jadę natychmiast... Trzymajcie to zwierzę!!
Służba dała znać Mohyle, iż konie czekały, ruszył więc natychmiast. Nim jednak złą groblę za miasteczkiem przebył, i namyślił się potém, że mu należało dalszą drogą do Wólki jechać, aby Samobory minąć i nie pokazywać się w nich — zebrało się na mrok i wieczór. Prezes koni kazał nie szczędzić, ażeby przed nocą u kapitana stanąć, tam główną kwaterę założyć, rządcę i pannę Różę do siebie wezwać i zrobić co jeszcze było możliwe. Biedny stary czuł się na sumieniu nie zupełnie swobodnym, wyrzucając sobie zbytnią w interesach powolność, a może, może nawet zaniedbanie, lub przynajmniéj zbytek zaufania w niepoczciwym plenipotencie.
Przez całą drogę stał mu w oczach obraz téj kobiety rozpieszczonéj, przywykłéj do zbytku przez całe życie, przywiązanéj do pewnych form i trybów, bez którychby się obejść i wytrwać nie mogła, — nagle pozbawionéj wszystkiego, odartéj z mienia, pozostającéj bez domu, na łasce ludzi... Rozdzierało mu to serce... On sam nie był majętny, miał syna i córkę, a interesa własne Mohyły były jak konie, któremi jechał, w stanie najopłakańszym. Gdyby chciał dopomódz, nie mógłby nic uczynić więcéj, chyba ofiarować schronienie we własnym domu, w którym największy nieład panował.
Hrabina pochodziła z wielkiego, ale zubożałego domu; bracia jéj straciwszy majętności znaczne, resztki ich sprzedawszy, powynosili się i osiedli za granicą. Do nich téż odzywać się nie było sposobu... Sami oni z wielkiemi tytułami i pretensyami mieli fundusze obojgu nie wystarczające. W kraju nie było nikogo, oprócz tak dalekiéj i zobojętniałéj rodziny, o któréj się zapomniało, że dziś się do niéj odwoływać było niepodobieństwem. Mały posag hrabiny, nie zapewniony na dobrach, na których miała dożywocie, odzyskany być nie mógł — prawnie śladu po nim nie zostało.
Ruina więc zdawała się tak nielitościwie zupełną, iż prawie nic z niéj uratować nie było podobna. Pretensye przyznane garbusowi, który się dopilnować umiał, przechodziły tak dalece wartość Samoborów — iż sekwestr musiał dotknąć ruchomy majątek, który szedł na ich zaspokojenie.
Wszystko to chwilami zdawało się prezesowi niepodobieństwem, snem, zmorą — a w chwilę potém czując w kieszeni papiery, które wiózł, przekonywając się, że to była prawda i rzeczywistość, stary bezsilnie płakał i modlił się.
Noc już była, bo księżyc wschodził późno i nie doczekał się go prezes, — gdy przed ganek w Wólce zajechał, ledwie się dokołatawszy do bramy. Wszystko tu spało, tylko w salonie widać było światło przez story i słychać muzykę. Stasia, która po nocach grać lubiła, biegała po fortepianie, marząc na nim... i bujając po klawiszach. Nie posłyszała nawet zajeżdżającego powozu, i gdy prezes otwarłszy drzwi ukazał się w progu blady jak widmo, przelękła się okropnie.
Wydał się jéj jakimś upiorem z grobu wychodzącym o północy... Krzyk jéj tak onieśmielił Mohyłę, że stanął nie śmiejąc kroku zrobić naprzód...
Dziewczę jednak opamiętało się natychmiast i przybiegło, ręką uciskając bijące jeszcze serce, przeprosić starego...
— A, przebacz pan... alem się straszliwie przelękła... wszak to już tak późno! nikt mi nie oznajmił... Pan tak jakoś blado wygląda...
Mohyła ledwie mógł mówić.
— Daruj pani, najprzód usiąść muszę, bo mi się nogi trzęsą. Gdzie ojciec?
— Ojciec chodzi po ogródku i odmawia pacierze wieczorne... pewnie słyszał powóz i przyjdzie natychmiast...
Nie śmiała spytać, co go tu sprowadzało?... a odwiedziny same z siebie były dziwne, bo prezes od lat dwóch u nich nie był — cóż dopiero w takiéj porze, i właśnie w tym dniu gdy pupil jego wyjeżdżał za granicę!
Stasia myślała w duchu, dla czego nie zanocował w bliziuteńkich Samoborach, gdzieby mu nieskończenie było wygodniéj?
Prezes smutnéj nowiny nie chciał jéj powierzać, patrzał wzrokiem osłupiałym, czekając ojca.
— Zkąd pan jedzie? czém panu służyć? zapytała szybko Stasia.
— A! moja panno Stanisławo — załamując ręce zawołał stary: jadę z takiém brzemieniem na piersi, tak znękany, tak nieszczęśliwy, że mi słowa zamierają na ustach...
— Cóż to jest! na Boga! krzyknęła Stasia, któréj na myśl przyszło, że się to rodziny Samoborskich tykać mogło.
— Gdzież ojciec? gdzie kapitan? dowiecie się zaraz.
Mohyła oglądał się niespokojnie, Stasia chciała biedz po ojca, gdy ten wszedł powoli, z wielkiém zdziwieniem wpatrując się w prezesa.
— A toż to gość! zawołał... Jakim sposobem...?
— Dowiesz się aż nadto prędko co mnie tu sprowadza! westchnął prezes podając mu rękę — powiem ci tylko teraz, że nie wesele, ale smutek przywożę... Przybyłem umyślnie radzić się, ratunku szukam...
— Cóż się stało?
— Proces o Samobory na głowę przegrany! Niegodziwy ten prześladowca, zwierzę nie człowiek, jedzie zabierać, tradować, sekwestrować wszystko aż do ostatniéj łyżki. Plenipotent nas zdradził, sprzedał. Hrabina i jéj syn bez kawałka chleba.
Ostatnie wyrazy prezes wymówił powoli, i znowu się rozpłakał. Stasia rękami oczy zakrywszy padła na krzesło — jeden kapitan został na pozór zimny, nie dając widzieć po sobie wzruszenia.
— Pewno to? spytał.
— Przed kilku godzinami mówiłem z tym... z tą poczwarą, odezwał się prezes. Ułożył tak wszystko, aby sam razem z dekretem i urzędnikami przybył na miejsce. Hrabina o niczém nie wie, nie ma pojęcia — ona umrze!
— A Zdzisław?
— Zdzisław wyjechał...
— Należało go wstrzymać — rzekł kapitan.
— Cóżby on nam pomógł?
— Jakto? ze stryjem...
— Stryj! ale ten człowiek ze śmiechem powiada, że nikogo w świecie nie zna za krewnego... oświadczył mi wręcz: — Niech giną i z głodu zdychają, szpilki im nie zostawię.
Stasia, która ciekawie przysłuchiwała się rozmowie, zdawała się jéj nie rozumieć.
— Ale jakże to może być? jestże to podobieństwem? hrabina... Zdzisław...
— Niestety... moja panno Stanisławo, odparł Mohyła, prawdą to jest, a może jeszcze nie tak straszną się ona wydaje jak będzie w istocie.
— Cóż więc nam, przyjaciołom hrabiny pozostaje do uczynienia? zapytał kapitan. Skoro tak jest, ubolewania te próżne, trzeba czynu, trzeba się zająć, coś robić. Mówcie — co?
— Ani chwili do stracenia nie mamy! — odezwał się prezes. P. Sebastyan Samoborski znajduje się w miasteczku, uprosiłem urzędników, aby najazd z nim wlekli. Zostaje nam kilkadziesiąt godzin czasu, ażeby hrabinę przygotować i co się da przewieźć i ocalić.
— To się bez panny Róży nie obejdzie, zawołał kapitan — jadę więc do niéj... natychmiast...
Zwrócił się ku drzwiom, córka pobiegła za nim bezmyślnie.
— Konia! zawołał przeze drzwi — okulbaczyć mi konia natychmiast... i przyprowadzić.
Można sobie wystawić, jakie to wrażenie uczyniło w spokojnéj Wólce.
— Gdyby nie moje nogi, zawołał prezes, a! i gdyby nie moja głowa — pojechałbym natychmiast sam... Tak jest, kochany kapitanie... do panny Róży trzeba się udać, ale zarazem zagarnąć co gdzie jak grosza i kosztowności, bo to być może ostatnim i jedynym ich funduszem... Kaźcie odemnie, przecie jeszcze malowanym opiekunem jestem, niech rządca odda co do grosza... niech kasyer mi odeszle wszystko... ja odpowiadam za to...
— Lecz jakże przygotować hrabinę? krzyknęła Stasia — a jak to przed nią ukryć?
— Ukryć, niepodobna... przerwał kapitan... trzeba się ratować... Hrabina musi w sobie znaleźć męztwo.
— Posłać po p. Zdzisława! mówiła Stasia...
— Nie potrzeba! dość będzie miał czasu dowiedzieć się o wszystkiém... wtrącił prezes. O najpilniejszém myśleć należy... ratować resztki i ocalić hrabinę.
Kapitan kładąc rękawiczki, ze spuszczoną głową chodził po pokoju.
— O mój Boże! jęknęła Stasia. — Ten dzień wesela, który miał być pierwszym, będzie dla nich ostatnim! Co za przeznaczenie, z takiego przepychu spaść do niedostatku!... Ta burza... to było jakby oznajmienie innéj, która się nad ich głowami zbierała...
Ale czyż to może być! mój Boże, czyż to może być! to nie sen!
Koń kapitana stał przed gankiem... Porowski podał rękę Mohyle, i milczący, zamyślony szedł do progu, córka mu się rzuciła na szyję — poczuł łzy jéj na twarzy.
— Ojcze kochany, uczyń co można, aby jéj ulżyć... aby ją oszczędzić...
— Bądź spokojna... zrobię co potrafię... Bóg pomoże do miłosiernego uczynku.
— A jedź ostrożnie... tatku — na mostku... koń się czasem płoszy! jeszcze przeze drzwi dorzuciła Stasia.
Szczęściem dla niéj pozostawał jéj Mohyła, którego nakarmić i umieszczeniem go zająć się musiała — nie miała więc czasu płakać i narzekać. Prezes wywoływany do rozmowy milczał posępnie... Znużony był tak, iż sam wreszcie prosił o pościel i łóżko...
Stasia obmyślawszy mu wygodny przytułek... sama postanowiła nie kłaść się i czekać na ojca...
Noc była spokojna, ale ciemna... Kapitan ruszył kłusem do Samoborów, najbliższą przez łąki drogą... We dworze mało już świateł widać było, na folwarku u rządcy w oknach ciemno... Musiał podjechawszy pod nie kapitan dobrze bić w okiennicę, nim się Zadarnowicza, rządcy, dobudził. Przerażony tym niezwyczajnym jakimś hałasem, rządca, człowiek młody i energiczny, wypadł na pół ubrany, narzuciwszy burkę na ramiona, nie mogąc pojąć co się stało...
— Panie Zadarnowicz — zawołał kapitan zsiadając z konia, — sprawa bardzo pilna, każ dać światła i ubieraj się co prędzéj. Przyjeżdżam od opiekuna prezesa Mohyły, który jest u mnie. Zaszły niespodziewane wypadki, nie ma chwili do stracenia...
Wołaj waćpan chłopca, aby konia potrzymał...
Przebudzony ledwie Zadarnowicz długo się nie mógł opamiętać, lecz stanowczym rozkazom kapitana nie myślał się opierać... Wbiegł więc do domku, aby ludzi pobudzić.
W chwili co żyło przeciągało się już i odziewało; przy podanym kaganku kapitan patrzał na zegarek — dochodziła godzina pierwsza po północy.
— W pałacu wszyscy śpią? spytał...
— Naturalnie — odparł rządca, — ale około godziny ósméj, jeśli pan zechce spocząć u mnie...
Kapitan spojrzał mu w oczy.
— My ani godziny czekać nie możemy — odezwał się krótko. Idź pan z ostrożnością do pałacu, aby nie budzić hrabiny, dostukaj się do panny Róży i proś jéj, by natychmiast, rozumie pan, natychmiast, albo tu przyszła widzieć się ze mną, lub pozwoliła mi przybyć do siebie.
Zadarnowicz stał zupełnie oniemiały i nieprzytomny.
— Niech mi kapitan daruje — ale gdybym mógł choć wiedzieć o co idzie!
— Kochany Panie — smutnie ale nakazująco odparł kapitan — wyobraź sobie, że się pali i że trzeba życie i mienie ratować. Tyle ci tylko powiedzieć mogę... Idź pan i uczyń jak proszę... kochasz pan hrabinę i jéj syna?...
— A! panie! czyż o to pytać można?
— Nie mów więc ani słowa więcej... idź.
Zadarnowicz przerażony wybiegł.
— Czekaj pan — wstrzymując go dodał kapitan — wstąp do kasyera... wszystko co jest w kasie i gdziekolwiek bądź, natychmiast odwieźć do Wólki do prezesa...
Rządca pobladł... schwycił się za głowę i wybiegł.
Chwila oczekiwania wydała się Porowskiemu jak wiek długą — chodził wzdychając po izdebce rządcy, kawalerskiém mieszkaniu z pewną elegancyą urządzoném... Iluż to ludzi razem z Samoborskimi stracić miało spokojny byt, miejsce, pracę i nadzieję! U rządcy tak wszystko było jakby na długie lata ubrane, ustawione i wygodnie obmyślane... a za kilka dni zapewne śmiecie tylko i puste kąty, tu także pozostać miały...
Zadarnowicz nadbiegł poprzedzając przelękłą pannę Różę, która zapomniawszy włosy związać nawet w jednym szlafroczku i chustce, blada drżąca wpadła na folwark.
Kapitanowi w chwili gdy miał usta otworzyć, i jéj się żal zrobiło — lecz czas był krótki, godziny policzone.
— Miéj pani męztwo i energię, rzekł, bo ich potrzebujemy w téj chwili. Nie będę pani przygotowywał, powiem krótko: — hrabina i jéj syn przegrali proces o Samobory z p. Sebastyanem, urzędnicy i on są już w miasteczku do zaboru nietylko majątku, ale nawet ruchomości... Mamy ledwie kilka godzin czasu, aby ocalić co się da. Hrabinę trzeba obudzić i przygotować... a srebra, kosztowności i pieniądze odwieźć do prezesa, do Wólki — prezes jest u mnie...
Spojrzał na zegarek: — Już po pierwszéj, dodał, do rana trzeba wszystko to dopełnić — czego nie ocalimy to jutro opieczętują i zabiorą...
Panna Róża nie zdawała się rozumieć dobrze z początku... otworzyła usta i oczy... patrzała, słuchała... nie odpowiadała nic... kapitan skończył i czekał — nim oprzytomniała...
— Stało się więc — rzekła cicho — wieczne miałam przeczucie czegoś podobnego... Stało się... stało się...
I w ziemię patrząc powtarzała, zadumana, ten jeden wyraz: — Stało się!
Nagle otrzęsła się z wrażenia, jakby przypomniawszy swoje obowiązki, poniosła rękę do oczu...
— Co się stanie z hrabiną? jak ja jéj to potrafię powiedzieć? szepnęła sama do siebie...
— Panie Zadarnowicz — przerwała żywo — ja nie podołam wszystkiemu... Konie zaprządz do wozów, każ pan znosić srebra, zbudzić ludzi, kredencerza, kasyera...
— Ale klucze...
Panna Róża szukała ich przy sobie, ale nie miała.
— Idź pan za mną, dam klucze. Proszę służbie polecić, aby przez miłość dla pani zachowała się jak najlepiéj... Jest-li tak pilno? spytała kapitana.
— Ale jak najpilniéj — nie można zaręczyć za to, ażeby urząd rano nie zjechał...
Wstrząsła się panna Róża.
— Dajcie mi się namyślić... Ale czyż nas ze wszystkiego obedrą?
— Prezes widział się i chciał uprosić tego człowieka, powtórzył mi jego wyrazy... Odgraża się, że do ostatniéj zabierze koszuli...
— Widział go!... gdzie?
— W miasteczku... zkąd przybył do mnie... ale już tu dojechać nie miał siły.
Machinalnie przeżegnała się panna Róża, spojrzała na Zadarnowicza, który zaledwie miał czas w drugiéj izdebce burkę włożyć na rękawy. Skinęła.
— Chodźmy...
— Czy mogę być w czém pomocny? spytał Porowski.
— Chciéj pan przyjmować to co z pałacu przyszlemy, dopóki wozy nie nadejdą...
Kapitan został sam, cichemi krokami energiczna panna Róża odeszła z rządcą, we dworze panowała cisza i spokój, jak gdyby nic się nie stało nadzwyczajnego. Tylko nocnych stróżów grzechotki około zabudowań gospodarskich odzywały się chwilami... i wcześnie pobudzone piały koguty... Wkrótce potém ruch dał się słyszeć w stajniach pobliskich i szepty... Wytaczano wozy, głuche stąpanie koni przerwało ciszę.
Ze dworu nie było jeszcze nic... Porowski pootwierał okiennice, lękając się dnia, który wkrótce miał się ukazać. Jakże równie wschodził on przed niedawnym czasem nad tym samym dworem, po owéj pamiętnéj nocy tańców i muzyki!... Po dosyć długiém oczekiwaniu wszedł zaspany kasyer z książką pod ręką i małym zwitkiem...
— Kazano mi złożyć kasę — rzekł — ale w kasie nie ma tak jak nic... Tylko cośmy młodego hrabiego wyprawiali, wyczerpało się do grosza... Hrabina kazała naprzód raty od arendarzy pościągać, na wełnę wiosenną wzięliśmy zadatek, słowem musieliśmy szukać grosza, aby na bieżące potrzeby wystarczyć... Niech Pan kapitan zajrzy w książkę kasową, mam kilkaset złotych zaledwie, a i to weszło przypadkiem z zaległych czynszów od budników.
To mówiąc złożył na stole papiery i czekał...
— Jeśli pan gdzie we dworze wiesz u kogoby mogły być pieniądze skarbowe, bądź tak dobry natychmiast je ściągnąć.
— Cóż to się stało? proszę kapitana? zapytał kasyer — wojna? Turcy?
— Coś nakształt tego, ratuj pan co możesz — dodał kapitan.
— Ale u nas wszędzie pustki? odparł kasyer, myśmy pół roku pensyi nie brali.
— Zrób co można...
Młody chłopak popatrzał, ruszył ramionami i stanął z boku.
W téjże chwili wnosić zaczęto srebra, które w niedostatku innego sposobu pakowania zrzucono w dywany zdjęte z posadzek w pokojach. Ludzie przerażeni, zdziwieni, nie rozumiejący nic, chodzili jak błędni.


∗             ∗

Sypialny pokój hrabiny Julii, jak wszystko co na jéj osobisty przeznaczone było użytek, odznaczał się wytwornością i wdziękiem niepospolitym...
Okna jego wychodziły na ogród, a z jednego z nich przez wyciętą perspektywę widać było część najpiękniejszą parku ze stawem i młynem, który był kopią z jakiegoś holenderskiego krajobrazu. Na noc okna te zapuszczały się grubemj gobelinowemi firankami, do których podobne portyery, okrywały także dwoje drzwi... Ściany pociągnięte niebieską wełnianą materyą, z wierzchu muślinem przeźroczystym były udrapowane... Wszystko aż do stropu na kształt namiotu, okrywały muśliny... podłogę dywan wschodni. Komin z białego marmuru, sprowadzony niegdyś z Włoch, był arcydziełem nieznanego artysty, który go splótł z aniołków, owoców i kwiatów... Paryzkie bronzy harmonizowały smakiem odrodzenia z marmurowemi okładzinami jego... Zwierciadło w białych ramach z saskiéj porcelany, wieńcami niezapominajek i róż ozdobnych... godziło się również z resztą ornamentacyi... Przed jedném z okien stała przepyszna toaleta... a przy łóżku obwieszoném draperyami niebieskiemi staroświecka komódka służyła za stolik... Z drugiéj strony nad rzeźbionym klęcznikiem u ściany, pełnym książek w okładkach z kości słoniowéj i srebra — wisiał obraz N. Panny staréj szkoły włoskiéj przypominający Francyę (Francesko) — a przed nim dzień i noc paliła się lampka i codzień odświeżane stawiono bukiety kwiatów. W ten miły spokojny zakątek, w którym serce macierzyńskiéj miłości pełne marzyło o synu i modliło się za niego, zdało się, że nigdy burza zajrzeć nie była powinna, że je los musiał poszanować... Tu spływały ostatnie dni życia kobiety dobréj, miłosiernéj, któréj cała przeszłość była czysta i piękna. Było to gniazdko jéj ostatnie, w którém się spodziewała na ręku syna, pobożnego, niewinnego dokonać żywota... Jeżeli zgrzeszyła kiedy hrabina Julja, to chyba zbytnią łagodnością i ślepotą, wiarą w ludzi i ufnością w to, że los dla niéj zgotowany nigdy się zmienić nie może. Czuła się jedną z istot uprzywilejowanych, ubóztwianych, wybranych do szczęścia.
Celem jéj teraz było wychować syna... zapewnić mu świetną przyszłość, a temu co ją otaczało dać ze swojego szczęścia udział jak największy... Marzyła tylko o tém, aby dobrodziejstwém serca przywiązać do siebie, a chmurna twarz niepokoiła ją póty, póki nie potrafiła jéj wypogodzić.
Korzystano nieraz zbytnio z tego usposobienia hrabiny — a jeśli się trafiło, że się przekonała o tém, co się rzadko zdarzało, uśmiechała się tylko woląc być oszukaną, niż za mało dobroczynną. Kochali téż ją wszyscy we dworze, i źli ludzie wytrwać tu długo nie mogli. Pochlebców jak profesor było wielu, ale i ci powoli nie tracąc charakteru, stawali się znośni, w atmosferze hrabiny zmuszeni ją naśladować. Intrygi się nie wiodły... spokój panował w Samoborach...
Panna Róża od bardzo dawna była przy hrabinie — stała się jéj ulubienicą, niemal przybraném dziecięciem... i choć może nie zapominała o sobie, kochała téż swą panią, któréj nie można było nie kochać...
Na tę ulubienicę pani spadł teraz najcięższy obowiązek, najstraszniejsze posłannictwo złamania jéj życia — przyniesienia wyroku, który się równał śmierci. Panna Róża płakała i modliła się, łamała ręce, chodziła długo z przestrachem patrząc na posuwające się igły zegara — naostatek zmuszona była, choć co chwila cofając się — dojść do sypialni pani.
Wprawdzie nieraz się trafiało, że troskliwa o jéj zdrowie, zwłaszcza jeśli ją z wieczoru widziała poruszoną, panna Róża wsuwała się w nocy do sypialni zobaczyć, jak hrabina odpoczywa — ale teraz... serce jéj biło okrutnie...
Przez okna pokoju poprzedzającego gabinet, wchodził już szary brzask świtającego poranka. Panna Róża brała po kilkakrotnie za klamkę i nie miała siły otworzyć drzwi — weszła wreszcie po cichu, na palcach.
Pokój był lekko oświecony bladém światełkiem lampki przed obrazem Matki Bozkiéj płonącéj w liliowym kubku; zastępowała ona veilleuse. Drzwi nie skrzypnęły, hrabina się nie przebudziła — spała oparta na reku i we śnie była piękna, bo spokój i uśmiech łagodny opromieniały jéj twarz. Panna Róża stanęła nie śmiejąc przerywać tego spoczynku... Zdało się to okrucieństwem. Lecz nie byłoż większém daleko nie oznajmić jéj o nadchodzącém niebezpieczeństwie?
Na stoliczku przy łóżku obok zgaszonéj lampy, leżała książka od nabożeństwa i ametystowy różaniec, przywieziony z Rzymu... Snadź do ostatniéj chwili modliła się za syna pomyślność... bo książka była odwrócona jakby nazajutrz miała dokończyć modły poczęte. Panna Róża plącząc usiadła przy łóżku na nizkim taborecie...
Westchnienie dobyło się z piersi śpiącéj, oczy jéj na dół się otworzyły, i poznawszy snadź Różę, wyciągnęła do niéj piękną rączkę białą, którą ta całować zaczęła płacząc. Łez kilka spadłych na nią rozbudziły hrabinę, podniosła głowę, i otworzywszy całkiem powieki, patrzała na nią zdziwiona.
— Ale idźże spać moje dziecko — nie troszcz się o mnie... Nic mi nie jest... Śnił mi się Zdziś mój kochany... uśmiechał się do mnie... Gdzie on teraz? pewnie jedzie i wypoczynku mieć nie będzie wygodnego... Idź spać.
— Nie mogę, droga pani — mnie ten chory prezes nie może wyjść z myśli. Coś mu takiego było... nienaturalnego...
— A! prawda, dobrze, żeś mi przypomniała... trzebaby jutro posłać się dowiedzieć — szepnęła hrabina... Dobranoc ci — tak mi się oczy kleją...
Róża pomilczała chwilę, nie ruszając się z miejsca...
— Nie chciałam pani niepokoić, dodała po cichu — ale ja się czegoś dowiedziałam o prezesie, czego dobrze nie rozumiem...
— A! czyby tak źle z nim było! podnosząc się i ręce białe składając — poczęła hrabina...
— Mówią — ale może ja to niepotrzebnie pani mojéj powtarzam — ciągnęła daléj Róża — mówią, że, prezes odebrał jakąś złą wiadomość z Petersburga, i to go tak bardzo zgryzło... ale tak...
— Prezes żadnych nie ma spraw... to muszą być bajki — spokojnie odpowiedziała hrabina...
— Właśnie mnie to dla tego przeraziło i niepokoi, że — że musiałam — może się to broń Boże nas tycze... pani wie, téj sprawy...
Oczy hrabiny błysnęły nagle, wlepiła je w Różę milcząc, pochyliła się, postrzegła łzy, poznała twarz zmienioną, i rzuciła się nagle jakby z łóżka skoczyć chciała... porywając za rękę Różę.
— Wiesz coś? mów! zawołała — na Boga cię zaklinam, nie taj przedemną...
Panna Paklewska ze stołeczka, na którym siedziała, padła twarzą na nogi pani swéj, i płacząc całować je zaczęła...
Hrabina drżała przez chwilę, i wstrząsała się, nie śmiejąc już pytać....
— Dziecko moje — wody szklankę...
Panna Róża pobiegła podać wodę, hrabina przyłożyła do ust napój, zwilżyła je ledwie i odepchnęła.
— Ty wiesz coś — mów — prezes? gdzie jest prezes?... tyś przyszła tu nie bez przyczyny... mów, prószę... Zdzisiowi co grozi! Ja jadę natychmiast sama do stolicy...
— Niech się pani uspokoi — może to nie jest tak groźne jak prezes sądzi, ale mówi że... proces przegrany...
Hrabina upadła na poduszki bledniejąc jak trup — Róża porwała flakon, aby obetrzeć skronie. Zerwała się żywo...
— To nie może być! krzyknęła — Pan Bógby nie mógł zgubić Zdzisia!... Pan Bógby mnie ukarał, — jeśli kary trzeba było domierzyć... jam mu się ofiarowała za niego... Kto ci mówił o prezesie? kto mówił o przegranéj? Myśmy nie mogli przegrać...
— Pani droga — niech się pani uspokoi, potrzebujemy siły, mocy ducha — przytomności dla Zdzisia... Prezes przysłał właśnie, ażeby ratować co można, bo jutro zjedzie Samoborski ten i zabiera...
Hrabina z krzykiem bolesnym zemdlała... Drugiemi drzwiami wbiegła na ten głos sługa — poczęto ją trzeźwić... Otworzyła oczy i jęczeć zaczęła... Potém odepchnąwszy Różę, z łóżka wprost rzuciła się na klęcznik i z załamanemi dłońmi modliła się jęcząc... Nie śmiano jéj przerywać...
Tymczasem dzień się robił coraz jaśniejszy... we dworze niezwykły ruch słychać było.
— Zaklinam panią — przypadając do jéj nóg poczęła Róża, niech się pani uspokoi, ubierze i rozkazuje... Prezes wszystko co jest droższego polecił wywozić do Wólki... ja głowę tracę...
Hrabina sięgnęła ręką po kluczyki i rzuciła je płacząc na ziemię... hamowany jęk dobył się z jéj piersi, i razem z nim śmiech serdeczny, który przeraził kobiety...
Było w nim coś obłąkanego, przejmującego, dzikiego, a towarzyszyły mu ruchy konwulsyjne, rzucania się, tak, że silne dwie kobiety téj słabéj istoty utrzymać nie mogły. Zdawała się nie słyszeć co do niéj mówiono, łkania i śmiechy głośne wybuchały z piersi na przemiany.
Róża skinęła na służącą: „Po doktora!“ Widocznie się już tu bez niego obejść nie było podobna... Z trudnością złożyły ją na łóżku, na które padłszy, to bezwładna leżała, to się zrywała śmiejąc i jęcząc. Związanie ręki i zwykłe lekarstwa kobiece, najmniejszego nie czyniły skutku. Wyrazy, które się z jéj ust wyrywały — były niezrozumiałe, stan ten nie dozwalał na chwilę opuścić jéj, a co chwila do drzwi pukano, wywołać chcąc pannę Różę...
Spuściwszy na Opatrzność wszystko... musiała przy hrabinie pozostać. Co się działo z ratowaniem mienia myśleć nie było podobna — wysłała służącą oznajmując, że odejść nie może...
W istocie nie było już co czynić, bo nim wozy ruszyły od folwarku z pozbieranemi cenniejszemi rzeczami, nadjechał urzędnik z miasteczka z poleceniem dozorowania, aby nic nie tknięto z pałacu i zabudowań jego. Wozy wstrzymane zostały.
Kapitan napróżno uciekał się do rozmaitych środków, ażeby choć to co stało gotowe uratować, zbyt wielu było świadków, sprawa zbyt jawna, ażeby się co zrobić dało... Opieczętowano rzeczy natychmiast. Tak wszystkie zabiegi prezesa w niwecz obrócone zostały. Porowski nie miał już tu co robić, w milczeniu konia kazał sobie podać i pojechał...
Dzień był jasny gdy przed Wólką stanął. W oknie otwartém siedziała Stasia i wybiegła naprzeciw niego... patrząc mu w oczy... Smutném wejrzeniem przywitał ją ojciec ściskając...
— Nie mogłem uratować nic — rzekł, już areszt położono... wozy nie były gotowe, spóźniono się o minut kilkanaście — lecz oprócz sreber nic pono do ratowania nie było... Biedni ludzie...
Wchodzili do sieni, gdy z przyległego pokoju, w którym prezes spał, głos się dał słyszeć... wołający kapitana.
Porowski pośpieszył milczący.
— Zrobiłem co było można — ale ostatecznie bez żadnego skutku — urzędnik przybyły areszt położył.
— Jakto? dziś? już! krzyknął prezes... a hrabina?...
— Posłano po doktora...
Milczenie długie nastąpiło po tych kilku słowach.
— Spełni się straszny sąd boży — zawołał prezes — bądź co bądź, ja tam być powinienem, choćby przyszło życie położyć. Może nadjechać to bydlę... Kto wie czego się ludzie w rozpaczy dopuścić gotowi... muszę tam być...
— W istocie — odparł kapitan, — wnosząc z tego co widziałem i com słyszał, nie zupełnie jeszcze spokojny... Zadarnowicz chodzi jak wściekły i odgraża się, dworscy powiadają, że nic tknąć nie dadzą... służba folwarczna rozbiegła się po wsiach... o nieszczęście nie trudno, a to położenie pogorszyć może... Jedźmy razem...
Kazano zaprzęgać konie — Stasia kręciła się zapłakana, nie śmiejąc prosić, aby ojciec ją wziął z sobą. Zdawało się jéj, że i ona się tam na coś przydać mogła... Na pierwsze poszepnięcie o tém, kapitan odmówił stanowczo.
— Nie chcę żebyś tam była... rozpłaczesz się a pomódz nie będziesz zdolną. Masz co innego do czynienia! przygotuj w domu wszystko, być bardzo może, iż hrabina tu się schronić będzie musiała... Nie widzę innego domu... Do prezesa za daleko i kobiety tam żadnéj nie ma; na wielką przyjaźń Mangoldów nic rachować nie można...
Potrząsł głową kapitan.
— My spełnimy swój obowiązek...
Stasia pocałowała go w rękę. W téj chwili nie było to już trzpiotowate dziecię wesołe, ale poważna niewiasta, którą pierwszy ból w życiu zastał przygotowaną.
Powóz w którym prezes i kapitan odjeżdżali, przeprowadziwszy wzrokiem poszła się krzątać około domu. Najlepszy, najmilszy, swój własny pokoik postanowiła odstąpić hrabinie. Nad gankiem była smutna izdebka gościnna o jedném oknie, którą dla siebie wyznaczyła...
Przybywający prezes znalazł jeszcze dwór tak prawie jak go kapitan zostawił. Około folwarku tylko stała spora ludzi gromada, otaczając izbę, w któréj urzędnik odpoczywał. Z posępnemi twarzami chodzili dworscy szepcząc i naradzając się. Ze wsi ścieżkami i miedzami płynęli ciągle ludzie do dworu. Wieść o nieszczęściu hrabiny, o jéj chorobie piorunem się rozeszła... Ciekawość i oburzenie na to co wedle pojęć ich zdawało się niesprawiedliwością — ściągały wszystkich, a szczególniéj tych, którym dwór nieraz świadczył...
Po wszystkich kątach, we drzwiach, po sieniach stały rozmawiając cicho kupki wieśniaków i dworskich ludzi, naradzając się. Zobaczywszy prezesa, niektórzy ze starszyzny poczęli się zbliżać do niego.
Stary gumienny pierwszy go zagadnął.
— Czy to my mamy dać naszych starych panów wypędzić jakiejś hołocie? zawołał stłumionym głosem.
— Bardzo to pięknie dla panów i dla was, że im miłości dowodzicie — odezwał się Mohyła; ale gdybyście chcieli sprawę ich pogorszyć, nie ma lepszego sposobu, tylko się do niéj wmieszać. Przeciwko prawu nie można nic. Co się da zrobić — zrobimy... Hrabinę osobiście my obronimy i urząd, a wy rozejdźcie się, to będzie najlepiéj.
Nie od razu trafiło to do przekonania gumiennego i dworaków, ale w końcu zrozumieli, iż oprócz łez nic pani swéj dać nie mogą... W godzinę nadjechał urzędnik, z którym prezes mówił w miasteczku, ze łzami w oczach zaprzysięgając, iż czynił co mógł, aby powstrzymać wysłanie na miejsce, ale stary garbus, zmiarkowawszy co się święci, wymógł prośbą i groźbą, że nadzór na grunt wyprawiono.
Razem z nim przybył lekarz z miasteczka, którego natychmiast do hrabiny zaprowadzono. Stan jéj wcale się był nie zmienił, leżała jęcząc i śmiejąc się — w nerwowych paroksyzmach, których nic powstrzymać nie mogło. Dwie służące napróżno starały się ją od gwałtowności powściągnąć. Zrywała się jakby biedz chciała... to opadała bezsilna i omdlała... Na nieszczęście i medycyna w takich wypadkach niewiele ma do czynienia. Lekarz mógł tylko pokierować troskliwym ratunkiem... Uspakajających jego wyrazów hrabina nie zdawała się rozumieć... równie jak zaklęć panny Róży... która na chwilę od łóżka nie odstępowała.
Gdy lekarz przepisawszy co mógł, wyszedł z wyrazem znękania na twarzy do przyległéj sali, — prezes, który tam siedział, zapytał go o stan choréj.
— Nie umiem panu odpowiedzieć — rzekł z uczuciem stary przyjaciel domu — takie ciosy czasem zabijają, niekiedy w błogosławiony sposób pamięć i przytomność zabiorą na wieki... Im wrażliwsza natura, tém straszniejsze skutki.
Z bocznego pokoju przez drzwi jęk i śmiech dawały się słyszeć chwilami... Około godziny dziesiątéj dzwonki na gościńcu dały znać o nadjeżdżających urzędnikach i panu Sebastyanie.
Garbus jechał wielkim wozem węgierskim, wysłanym wygodnie do podróży — i z dala dostrzedz go było można rozglądającego się po pięknéj okolicy z uśmiechem zwycięzkim. Na koźle siedział z kozacka ubrany chłopak, obok woźnicy niemal tak odzianego jak sam pan w świcie, pasie i baraniéj czapce wysokiéj... Ręka wskazał garbus, aby zajechali pod ganek pałacowy.
Z dziedzińca zakątów ludzie się zbiegli oglądać przybysza, wskazując go sobie palcami. W ganku stał prezes, doktor i kapitan — po za nimi officyaliści z groźnemi twarzami. Z dala na folwarku szumiał tłum, który się rozejść nie chciał.
Widok garbusa, jego stroju i twarzy uczynił wrażenie dziwne. Podobnego Samoborskiego nikt się spodziewać nie mógł. Doktor czekający nie nadaremnie w ganku, nie zwracając się ku garbusowi, przystąpił do najstarszego z urzędników, z którym był dobrze znajomy.
— Nie spodziewam się, rzekł głosem podniesionym, abyście panowie przybyli dobijać kobietę niebezpiecznie chorą. Mam honor oświadczyć jako lekarz, iż najmniejsze targnięcie się w téj chwili na spokój, którego jéj stan wymaga, zagraża jéj śmiercią. Mogę to na piśmie poświadczyć.
Garbaty odwrócił się patrząc z uwagą na doktora.
— Ja do waszéj hrabiny nie mam nic — niech żyje, czy umiera, wszystko mi to jedno; majątek do mnie należy i ten zajmuję... obcych w nim ludzi nie ścierpię... Jeśli chora, to ją wywieźcie, czy wynieście...
To mówiąc miał wchodzić do pałacu, gdy urzędnik go wstrzymał.
— Przepraszam pana, rzekł: ależ nigdy i nigdzie w świecie tak się nie postępuje; każdemu się daje czas do wyprowadzenia.
— Jakto? nawet rozbójnikowi? śmiejąc się zawołał garbus... nawet rabusiowi, co ci zabrał i kilkadziesiąt lat trzymał ojcowiznę, usadowił się w niéj, rozpłodził?... Cha! cha! Ja go mam za to z wielkiém uszanowaniem prosić, ażeby mi raczył ustąpić!
— Kobieta! na miłość Boga! zawołał doktor, stając naprzeciw pana Sebastyana.
— Ja nie jestem z tych ludzi, co delikatne kobiety szanują i robią z nich lalki... nie — rzekł garbaty — kobieta u mnie pracuje ze mną, cierpi ze mną i nie ma większych praw dlatego, żeśmy ją słabą zrobili.
Dajcież mi z waszemi morałami święty pokój! dodał gwałtowniéj. Jam tu nie przybył się rozczulać, romansować i łzy lać nad nieszczęśliwymi, ale pomsty szukać nad winnymi i odzyskać co mi zabrano....
I ominąwszy doktora i urzędnika, którzy stali zmieszani, śmiało wszedł do pałacu rozglądając się dokoła. Przytomni: prezes, doktor, kapitan, urzędnicy popatrzali na siebie, a w końcu poszli za nim zwolna. Jeśli będzie śmiał wejść do pokoju hrabiny, mruknął kapitan, to go za gardło schwycę i cisnę o ścianę...
Ogromna wspaniała sień najprzód zwróciła uwagę garbusa... podniósł głowę do sufitu.... i cmokał: — Pfiu! Pfiu! co to za browar będzie!! Otworzył drzwi przypatrując się kryształowéj klamce, i wszedł do wielkiéj sali... W pustym gmachu stąpanie jego i odgłos chodu rozlegał się hałaśliwie... Spojrzał na obrazy, na kandelabry, dotknął ręką obicia na krzesłach, mrucząc coś sam do siebie pod nosem. Drzwi otwarte na obie strony ku sali jadalnéj z portretami i do mniejszego saloniku poprzedzającego gabinet hrabiny, zmusiły go wstrzymać się i rozmyślać w jakim pójdzie kierunku.
Zwrócił się po namyśle w lewo do jadalni, i z ciekawością, któréj obronić się nie mógł, stanął przyglądać się portretom familijnym.... Twarz mu się namarszczyła, jakby w duchu rozmawiał z niemi i czynił im wyrzuty... Portret brata i hrabiny, w całym blasku piękności dwudziestoletniéj ściągnął jego uwagę, zatrzymał się przed niemi dłużéj, a potém spojrzał na siebie i swoją siermięgę. Uśmiech wykrzywił mu usta. Zdjęte na prędce z bufetu srebra, których nie zdążono wynieść, leżały tu razem z ogromnym kobiercem, w który je na prędce zrzucono. Stos półmisków, waz, lichtarzy walał się tak, powywracanemi świecąc bokami... Garbus schylił się i podjął lichtarz, przypatrując mu się jakby chciał rozpoznać, czy istotnie był srebrny... zobaczył cechę i rzucił go nazad do kupy. Drzwi dalsze były pozamykane, tędy przez korytarz przejście było do kucheń, izb służby, pomieszkania panny Róży i pokojów gościnnych...
Palcem wskazał sprzęt srebrny urzędnikowi...
— Możecie panowie spisywać....
— To są srebra hrabiny — stłumionym głosem zawołał prezes gniewnie.
— Co tu jest, to moje — odparł garbaty — a hrabina się niech upomni i procesuje, jak ja procesowałem! Szpilki nie dam wziąć z domu!
To mówiąc poszedł nazad przez wielką salę do mniejszéj ubranéj obrazami... z któréj wprost było wnijście do pięknego gabinetu porcelan hrabiny, a z niego przez niewielki pokoik do sypialni... Wszędzie wszedłszy stawał oglądając się ciekawie, macał portyery i firanki, schylał się przypatrując dywanom. W gabinecie mnóztwo pięknych cacek, kosztownych drobnostek, niezwykły wdzięk tego pokoiku z takim urządzonego smakiem, zdawał się na nim czynić jakieś wrażenie... Ale wzgarda, obrzydzenie, szyderstwo wystąpiły mu na twarz, ręce włożywszy w kieszenie stanął, z ustami zaciśniętemi patrząc długo, starając się niby zrozumieć znaczenie téj poezyi życia, któréj nigdy nie kosztował. Na półce stały kosztownie malowane naczyńka z sewrskiéj porcelany i saskie... Jedną z nich z wizerunkiem pięknéj kobiety schwycił w grube palce... zblizka się jéj zaczął przypatrywać i puścił na ziemię... Rozbiła się w drobne kawałki, które nogą w kąt podrzucił... Wszyscy za nim idący byli oburzeni i na twarzach ich gniew a rozdraźnienie stawało się coraz widoczniejsze. Jakby je odgadł garbus, z uśmiechem począł się im wyzywająco przypatrywać.
— Nie powinieneś pan sobie przynajmniéj szkody czynić — rzekł szydersko doktor — wszak ci to pieniądze!
— Wielkie pieniądze!! rozśmiał się garbaty...
— Zawsze kilkanaście jeśli nie więcéj dukatów, rzekł jeden z urzędników.
— Ta łupina? śmiejąc się odparł garbaty i splunął na dywan, zacierając ślinę nogą ubłoconą...
Na straży drzwi wiodących do pokoju choréj doktor stanął zawczasu z kapitanem. Ztąd już słaby krzyk jéj chwilami słychać było, przejmujący najobojętniejszych. Garbaty chwilę mu się przysłuchiwał z obojętnością może umyślną, nie dając poznać po sobie najmniejszego uczucia. Nie próbował wszakże iść daléj i w gabinecie wskazał krzesła urzędnikom, zapraszając ich siedzieć. Żaden jednak z tych panów nie przyjął wezwania.
— Pójdziemy gdzie do spokojniejszego kąta, zawołał starszy z nich. Wolno panu, coś hrabiny nie znał i nerwy masz żelazne, siedzieć tu kiedy się podoba, ale jabym tu wytrwać nie mógł — ja mam żonę i dzieci.
Garbus głową pokiwał.
— Ja mam téż i żonę i dzieci, wilk téż ma żonę i dzieci, a owce bierze na plecy od jagnięcia lub z jagnięciem dla swoich. Co pan chcesz? to prawo świata... popatrz pan tylko: żyjemy zabójstwami i karmimy się rozbojem... My na to nie poradzimy... Jak mnie kto zmoże i zje — na zdrowie; a gdy ja mam siłę, miałbym robić ceremonie? byłbym głupi!
Rozśmiał się głośno. Nikt mu nie odpowiadał, poodwracali się wszyscy — milczenie panowało w pokoju.
— Obrzydliwe stworzenie! mruknął kapitan... odchodząc na bok...
Chociaż urzędnicy pousuwali się na próg gabinetu, garbus w swéj sukmanie i butach zbłoconych zasiadł w fotelu u stolika, na którym stał jeszcze ów cały przyrząd wymyślnych sprzęcików, flakonów, lampek, kadzielnic hrabiny — otwierał flaszki, wąchał, rzucał je na stół rozlewając co w nich było... słowem gospodarzył z przemyślną złośliwością, zostawując po każdém dotknięciu swém ślady... Widocznie napawał się chwilą brzydkiéj, dzikiéj jakiejś zemsty, która dla niego była niedostateczną bo się znęcał nad rzeczami nie nad ludźmi.
Panna Róża, która wyszła była po coś z pokoju choréj, osłupiała tym widokiem niespodzianym, stanęła w progu, patrzała i oczu od poczwary téj oderwać nie mogła. Zapomnieliśmy dodać, że p. Sebastyan w czapce baraniéj, nie zdejmując jéj, wszedł na pokoje; twarz jego, ubiór, mina przypominały dobrze paryzką tłuszczę, na pokojach Maryi Antuanetty. Dojrzał garbus postaci téj kobiecéj i zmierzył ją oczyma: domyślił się snadź kogoś ze dworu hrabiny, po pęku kluczów może, które roztargniona Róża w ręku trzymała.
— Mościa pani, czy mościa panno — odezwał się nie wstając: każcie tam dać tym panom i mnie śniadanie. Dla mnie słoniny kawałek i cebuli, ja do nich przywykłem.
Panna Róża stała nieruchoma.
— Czy panna nie słyszysz? powtórzył.
— Jeśli do mnie waćpan mówisz — odparła z gniewem p. Paklewska — to mu tylko odpowiem, żem nie jego sługa. I odwróciła się dumnie.
Na stoliku stał dzwonek, garbus dzwonić począł co siły. Doktor drzwi przymknął od pokoju, który prowadził do hrabiny... Dźwięk dzwonka rozlegał się po salach, ale nikt nie przychodził. W ostatku kamerdyner z flegmą przybył zobaczyć kto dzwoni. Był to mężczyzna w podeszłym wieku i poważnéj postawy. Przekonawszy się, że dzwonek był w ręku p. Sebastyana, nic nie mówiąc począł się cofać.
— Cóż to jest? nie słyszycie, że dzwonię? zawołał garbus.
— A cóż to nas ma obchodzić! odparł kamerdyner, że waćpan dzwonisz... Wszak tu nikt z nas mu nie służy...
Garbus zamilkł.
— Ja téż próżniaków i darmozjadów nie potrzebuję — krzyknął wstając... Znać było, że się namyślał co począć. Ruszył się z gabinetu prowadząc urzędników za sobą; doktor, kapitan i prezes pozostali w gabinecie. Wiedzieli oni, że usługi garbus nie znajdzie żadnéj, bo wszyscy do kuchty i parobka zmówili się służbę porzucić. Milczący pozajmowali miejsca na straży u wnijścia do pokoju choréj, lękając się, aby dziki człowiek i tam nie wtargnął. Doktor po chwili poszedł na palcach przekonać się o stanie hrabiny, pozostał czas jakiś w sypialni i wrócił z twarzą posępną. Spojrzeli nań badającym wzrokiem prezes i kapitan.
— Lepiéj? szepnął Mohyła.
— Wcale nie — rzekł doktor cicho — lękam się o umysł — wątpię czy to wstrząśnienie, zbyt niespodziane i gwałtowne, na zawsze po sobie śladów nie zostawi. Dotąd przynajmniéj hrabina nie odzyskała wcale przytomności.
— Kto wie, czyby to dla niéj nie było miłosierdziem bożém! — rzekł kapitan...
Doktor ruszył ramionami, prezes ręce trzymając załamane nieruchomy siedział.
— Panowie moi, odezwał się — jesteście wszyscy przyjaciołmi tego domu: proszę was o radę. Hrabia Zdzisław nie wiedząc o niczém jedzie z Wilelmskim do Berlina... Należałoby go zwrócić z drogi, wszystkie warunki się zmieniły. To co ma z sobą, dziś może cały jego fundusz stanowić; potrzeba go wezwać do powrotu i myśleć inaczéj o przyszłości. Sądzę, że to obowiązek... Sam stan hrabiny nakazuje to... żal mi biedaka, ale na to nie ma ratunku...
— Nie ulega wątpliwości — potwierdził doktor: trzeba posłać za nim i zawrócić co rychléj, niech się uczy o sobie myśleć.
— Tak jest — dodał kapitan...
— Na jakąkolwiek łagodność i wyrozumiałość ze strony tego... gbura, kończył prezes, liczyć niepodobna...
Chciał wstać, kapitan podał mu rękę, wyszli razem. W gmachu stał jeszcze garbus z urzędnikami, wściekły, zaczerwieniony i gniewny, stukając kijem w posadzkę.
Urzędnicy udając wielką powagę, mieli uśmiech na ustach — w istocie było trochę zabawnie widzieć nowego pana Samoborów opuszczonego od sług i posługującego się owym kozaczkiem, którego przywiózł z sobą i z którym rady sobie dać nie mógł. Chłopaka bowiem popychano wszędzie, nie odpowiadając mu; nic dostać, z nikim się rozmówić nie mógł. Przylatywał co chwila się skarżyć, dostawał połajanie i przeklęctwo, i biegł znowu na to, by się z niego ludzie wyśmiewali. Garbus chodził po ganku rozmyślając, jak sobie poradzi, klął po rusińsku i głową trząsł.
— Panowie, jesteście urzędnicy, macie prawo rozkazywać, kaźcie sobie usłużyć... ja muszę czekać aż służbę sobie złożę... zawołał garbus. Za pieniądze przecie znajdę gdzie ludzi, a potém im pokażę, jak się zdejmują rachunki z koszulą razem z grzbietów... Ja mam cierpliwość — a no! a no!
Zaciął usta i siadł na ławie w ganku... widocznie zemsta w nim wzbierała jeszcze mocniéj. Kapitan chciał namówić którego z lokajów, ażeby go posłuchał, ale żaden z nich gorszym od innych okazać się nie chciał — nie poszedł żaden. Garbus z wozu kazał sobie przynieść chleba, ze spiżarni słoninę, z ogrodu cebulę i śniadał na ławie.
Wcześniéj dniem przed odjazdem hr. Zdzisława, Żabicki wyruszył z Samoborów, parę dni mając się zatrzymać w miasteczku u znajomych. Tu go doszła wieść o nagłéj katastrofie, jakiéj uległa nieszczęśliwa rodzina; bez namysłu więc powrócił natychmiast nazad, stawiać się z ofiarą posługi, jakiejby od niego potrzebować mogli... Z razu w tém zamieszaniu nikt na niego uwagi nie zwrócił, aż kapitan poddał myśl, ażeby go i tak wybierającego się do Warszawy, prosić o przyspieszenie odjazdu i o widzenie się tam ze Zdzisławem, mającym się kilka dni zatrzymać dla wypoczynku; taki był przynajmniéj program podróży. Żabicki podjął się chętnie tego smutnego posłannictwa, zgadzało się ono lepiéj z jego charakterem, niż zwiastowanie dobréj nowiny. Dosyć zawsze surowo obchodził się ze swym uczniem, lecz tam gdzie cierpienie istotne i boleść ludzką uczuł, umiał je poszanować i łagodnie obchodzić się z niemi. Miał dosyć męztwa i energii, by w potrzebie natchnąć niemi — i osłabłego, rozpieszczonego jedynaka pokrzepić przykładem i słowem.
Prezes dał mu list do Zdzisława, w kilku słowach zawarty i łzami bezsilnemi oblany.
Nazajutrz Żabicki wziął pocztę i poleciał w pogoń.
Tymczasem w Samoborach gospodarował p. Sebastyan i urzędnicy użyci przez niego do robienia inwentarzy. Pokój sypialny hrabiny i przytykające doń dwa boczne, wyłączono od opisów i zostawiono w takim stanie jak były. Garbus jednak oświadczył, że długo tego cierpieć nie może, i że hrabinę muszą sobie wywieźć gdzie im się podoba, jak tylko z łóżka się podniesie.
Cały dom zresztą wyglądał już jak ruina: sprzęty pozestawiano na kupy, do najdrobniejszéj fraszki, oprócz rzeczy, które się udało pannie Róży pochwytać i pochować do oddzielnych pokojów; — poznoszono wszystko pod klucz i pieczęcie. Dywany z podłóg, zwierciadła i obrazy ze ścian, firanki i portyery, garbus pozbierać kazał. Sale spustoszone, ogromniejszemi się jeszcze wydawały niż przedtém, a nowy pan przechadzał się po nich, z uciechą patrząc na zniszczenie.
— Kamienia na kamieniu nie zostawię, — mówił do urzędników — niechaj niepoczciwe gniazdo w proch i gruz się obróci. Chciałem browar zrobić z pałacu... nie! zrzucę go! zrzucę, zbiję, obalę... Ogród zaorać każę, drzewa wyciąć w pień.
— Lepiejbyś pan uczynił sprzedając — wtrącił jeden z urzędników: tak pan sam sobie krzywdę wyrządzisz...
— Gdybym znalazł Cygana, szuję, łotra... przybłędę, coby miał pieniądze, kto wie? Komu innemu nie sprzedam — mówił Samoborski. Chcę takiego, coby obrzydził i zniszczył.
Ledwie go powstrzymano od tego, by familijnych portretów natychmiast na kupę je zrzuciwszy nie spalił, tą uwagą, iż prawo jeszcze o własności ich rozstrzygać musi. Zdarte ze ścian, zrzucono na strych.
Z każdym dniem odchodzili ludzie ze służby, garbus sam kończył z nimi rachunki, przy żadnych nie obeszło się bez kłótni — gromadnie opustoszali Samobory. Mała garstka zostawała przy hrabinie, któréj stan ciągle był jednakowy. Doktor wątpił bardzo, ażeby kiedy przytomność odzyskać mogła. Ustały tylko gwałtowniejsze objawy, a w ich miejsce przyszła symptomatami nerwowemi, wyciąganiem i krzykiem przerywana melancholia milcząca. Rachowano tylko na powrót Zdzisława, na widzenie się z nim. Panna Róża na zapytania nie odbierała odpowiedzi, odwracała się ku niéj, patrzała, słuchała i nie mówiła słowa. Przez sen tylko wyrywały się z jéj ust wyrazy niezrozumiałe, jakby skargi i modlitwy.
Wyobrazić sobie łatwo, jakie wrażenie wieść o wypadkach w Samoborach uczyniła na sąsiedztwie. Dom to był powszechnie szanowany, hrabinę kochali wszyscy dla jéj dobroci i niewieściego wdzięku. Opowiadanie o obejściu się z Samoborskiemi tego dzikiego człowieka, który tak blizkim był ich krewnym, wywołało zgrozę i oburzenie. Nie było prawie człowieka, któryby słysząc o tém nie zarzekł się wszelkich stosunków z nowym sąsiadem i nie zaklinał, że go wcale znać, widzieć, zbliżać się doń nie będzie. Odgrażano się nawet zemstą. Nikt jednak oprócz prezesa i kapitana w pomoc i z ofiarą żadną nie przybył.
Mohyła nazajutrz jadąc na kilka godzin do domu, a mając około Jezioran przejeżdżać pod bramą, — wiedząc, że Mangold był w stosunkach z hrabiną, uznał za właściwe wstąpić na chwilę do barona, aby się przed nim użalić nad losem nieszczęśliwéj.
Jak zazwyczaj, musiał dość długo czekać przed bramą, a potém w salonie, nim sztywny i wystrojony baron wyszedł do niego.
Tym razem bardziéj jeszcze zimny i milczący był niż zwykle. Powitał prezesa nie mówiąc prawie słowa i ruchem ręki wskazując mu tylko miejsce na kanapie.
— Wiesz pan już zapewne, panie baronie, jak okropne nieszczęście spotkało rodzinę hr. Samoborskich...
— A — tak — krótko odparł Mangold — głowę spuścił na piersi, ręce złożył, westchnął i zamilkł...
— Bóg widzi, że cierpię z nimi i za nich... bo serce się rozdziera patrzeć na to...
Mangold odetchnął, ramionami ruszył, rękami uderzył po poręczach fotelu i — zmilczał.
— Co najgorsza, że z dzikim, z Hotentotem mają do czynienia... ze zwierzęciem...
— Proszę! proszę! odezwał się baron... słyszałem — mówiono...
— Hrabina jakby obłąkana... dodał prezes.
— Jest czego! jest! mruknął Mangold...
— Posłaliśmy po Zdzisława...
Wiadomość ta nieco żywiéj zdawała się obchodzić barona — spytał: — Kiedyż się go państwo spodziewacie?
— Nie wiem w tych dniach pewnie...
Mangold milczał znowu, w ogóle nie bywał rozmowny, teraz zdawał się lękać ust otworzyć.
— Pan baron może nam co poradzisz, może przez przyjaźń dla domu...
Jak oparzony porwał się z krzesła gospodarz nagle...
— Ja? ja? ale my natychmiast zmuszeni jesteśmy do Włoch wyjeżdżać — to od dawna było w projekcie... od dawna... bardzo mi żal — od dawna...
Prezes zamilkł, nie chcąc być natrętnym. Panna wcale do salonu nie wyszła. Mohyła po półgodzinnym pobycie pożegnał barona, który go odprowadził aż w ganek...
Tu już się mieli ostatecznie pożegnać, gdy baron coś sobie przypomniał.
— A! za pozwoleniem... pan prezes nie słyszał? tu mówią, że Samobory pójdą na sprzedaż? może to być?
Oczka mu błyszczały jakiémś życiem niezwykłém...
— Nic o tém nie wiem — odezwał się Mohyła; słyszę tylko, bo to ciągle powtarzał zbój — że kamienia na kamieniu nie zostawi...
— A — a — a... przecież ich w moździerzu nie potłucze? nie pokruszy? żywo dodał Mangold... Więc będą licytacye... na wszystko... Licytacye?
— Nic nie wiem — dokończył prezes, któremu nagła gorączka zimnego barona wydała się przykrą i dziwną.
Mangoldowie żadnego już więcéj znaku życia nie dali... Mohyła dowiedział się, że istotnie w parę dni potém do Włoch mieli wyruszyć.
Po wyjeździe Żabickiego — oczekiwano co chwila przybycia Zdzisława. Prezes, który w Samoborach nie mógł siedzieć, bo garbus wszystko pozamykał i kąta nikomu nie dał, a co dzień naglił o wywiezienie hrabiny — obrał sobie przytułek w Wólce, zkąd tylko wyjeżdżał do pałacu, by w pokoiku zostawionym choréj, gdzie się teraz i Panna Róża wypędzona ze swojego mieszkania przeniosła, spędzić godzinę jaką na milczeniu, oczekiwaniu i narzekaniu, ponieważ co tylko się znalazło na gruncie, poszło pod sekwestr i rozporządzenie nowego pana, który niemal wody ze studni dla choréj żałował, przywożono z Wólki, od prezesa i innych sąsiadów co było potrzeba. O ile p. Sebastyan (nazywali go włościanie Se — bestya) okazywał się nieubłaganym, o tyle sąsiedztwo prawdziwie po chrześciańsku spieszyło z pomocą dla hrabiny, któréj stan powszechną litość obudzał. Doktor prawie nie wyjeżdżał z Samoborów... i nie odchodził od łóżka hrabiny. Prezes liczył dni do powrotu Zdzisława, pragnął go i lękał się razem.
Żabicki pocztą dzień i noc pospieszał do Warszawy, ażeby tam jeszcze zastać hrabiego. Zmęczony i złamany, przybył wreszcie i prawie nie wypoczywając, musiał rozpocząć pielgrzymkę po hotelach, dla wyszukania Zdzisława. Instynktem tylko czuł, że się gdzieindziéj umieścić nie może, jak w owych czasach był Angielski...
O godzinie ósméj rano do drzwi jego dobiegał Żabicki i uspokoił się, widząc pod dwoma numerami nazwisko hrabiego. Jeden z nich zajmował professor Wilelmski, do niego najprzód zastukał przybyły... Zastał go jeszcze w łóżku i bez peruki, co zwykle profesora wprawiało w zły humor, wyobrażał bowiem sobie, że peruka ta była tajemnicą i że się jéj nikt nie domyślał.
Spotkanie się z Żabickim nie zdziwiło go bynajmniéj, spodziewał się poniekąd — zmieszał się jednak, a ten po cichu mu do ucha szepnął, żeby się natychmiast ubrał, zszedł na dół na kawę, gdyż muszą się poufnie i bez świadków rozmówić o bardzo ważnym interesie.
— Jadę wprost z Samoborów — dodał Żabicki, — zaszły tam wypadki niespodziane...
Profesor, któremu na myśl już nawet przyszło, czy go panna Róża nie zdradziła, porwał się co najprędzéj ubierać. Zdzisław spał jeszcze...
Zeszli po cichu na dół — Wilelmski blady, chciwie pożerał oczyma przybyłego.
— Mów, na miły Bóg — nie trzymaj mnie w niepewności — co się tam stało?
— Samoborscy wielki swój proces odwieczny na głowę przegrali. Samobory zajęte... familia zrujnowana... hrabina w łóżku chora i nieprzytomna. Zdzisław musi powracać natychmiast...
Profesor stał osłupiały... słowa długo przemówić nie mógł.
— Piorun z jasnego nieba czy co! wyjąknął wreszcie... Waćpan nie przesadzasz...
— Jadę ztamtąd mam list od prezesa...
— Ale coś im się zostanie! podchwycił profesor.
— Tak dalece nic, że ruchomości zasekwestrowano do ostatniéj łyżki... Mają do czynienia z człowiekiem tak dzikim, tak zimnym i złym, iż podobnéj poczwary wyobrazić sobie, uwierzyć w nią trudno...
Wilelmski padł na krzesło trąc czoło... i zapominając nawet o peruce, którą posuwał i przekręcał...
— Cóż tu począć? co począć! zawołał zrywając się natychmiast z krzesła i poczynając biegać po pokoju... wszystko — wszystko do joty przepadło. Jeszcze szczęście, dodał w duchu — że ślubu nie wziąłem.
— Powracać trzeba niezwłocznie, miejsce syna jest u łóżka choréj matki — począł Żabicki — musimy mu natychmiast to powiedzieć. Chłopiec rozpuszczony, nienawykły do ciosów, lękam się o niego wielce w początku, lecz nasza rzecz energią go natchnąć. Mężczyzną jest, powinien przyjąć to po męzku.
— Mnie się coś niedobrze robi — odezwał się zamyślając Wilelmski — bardzo mi się źle robi... Odchoruję to niezawodnie... Piorun z jasnego nieba! powtarzam... mówił machinalnie — i w myślach zatopiony...
— Wiesz waćpan co? — dodał po długim przestanku — weź na siebie rozmowę ze Zdzisławem, ja, słowo daję — nie potrafię... Wczoraj widziałem go w teatrze i na wieczerzy tak ożywionym, tak szczęśliwym... serce mi się kraje... Co tu począć? Nie — nie mogę... Ja to odchoruję... zupełnie się czuje źle — mruczał Wilelmski.
Żabicki popatrzał nań: w istocie litość obudzał... Pomimo wcale nie gorącego poranku, pot mu czoło okrywał, a bladość twarz, ręce drżały... zmieszany był, zatopiony w myślach. Łatwo się dorozumiewał Żabicki, iż głównie jego własny los go zajmował.
— I ja téż wpadłem w matnię, rzekł wreszcie ulżywszy piersiom westchnieniem. Licho mi nadało ze starą panną się zaręczać... która teraz może i grosza mieć nie będzie...
Ja się tam nawet już pokazać nie mogę... Każdy z pożaru ratować się musi... i myśleć o sobie. I ja téż...
Nic mu na to nie odpowiedział Żabicki.
— Idę na miasto, na świeże powietrze, bo czuję, że mi źle — bardzo źle, dokończył chwytając za kapelusz — rób sobie ze Zdzisławem co chcesz... Nie czekajcie mnie rychło... to nad siły...
Poszedł ku drzwiom i zwrócił się.
— Tylko zmiłuj się — szybko rzekł zniżając głos, — daj mu do zrozumienia niech w hotelu za mnie zapłaci... Ja tu przecieżbym po dobréj woli nie jechał i nie zajeżdżał.
Na te słowa Żabicki nie miał siły odpowiedzieć nawet, popatrzał dziwnie na profesora, który się zmieszał mocno.
— Zresztą, jak tam sobie chce... mniejsza z tém... co będzie to będzie... Wzięli djabli krowę, niech biorą i cielę...
Nałożył kapelusz na głowę i wybiegł z hotelu. Nie dziwiło to bynajmniéj Żabickiego, który takim go znał zawsze.
Cały ciężar spadł teraz na niego samego. Na męztwie mu nie zbywało...
Pomyślał chwilę i poszedł na górę.
Kelner u drzwi oznajmił mu, że graf wprawdzie przed chwilą obudził się, słysząc stuknięcie jakieś u profesora, ale jeszcze w łóżku leży. Żabicki wszedł...
Story były pozapuszczane — w pokoju nieład wielki eleganckich bardzo rzeczy w podróżnym zamęcie rozrzuconych. Zdziś palił cygaro i patrzał w sufit rozmarzony; twarz mu się uśmiechała przypomnieniem zabawy dnia wczorajszego... Białą wypieszczoną rękę wyciągnął Żabickiemu wołając radośnie:
— A! kochanego Żabcia!! jak się masz? A to mnie nic nie mogło przyjemniejszego spotkać przy obudzeniu nad zjawienie się twoje...
Siadaj — mów... i witaj — Salve!
Zmieszany tonem i słowy — młody nauczyciel ledwie się zebrał na niewyraźną jakąś odpowiedź... i siadł...
— Zapukaj do professora... niech do nas przychodzi — ubiorę się w mgnieniu oka i odprowadzę was na śniadanie...
— Profesor wyszedł... a ja już jestem po śniadaniu — odezwał się Żabicki.
— Czegoś jesteś ponury taki!...
— Wiesz hrabio, jam najczęściéj taki, a teraz — teraz mi smutniéj jeszcze... W Samoborach nie wszystkich zostawiłem zdrowych...
Spojrzał na niego znacząco.
Zdziś rzucił cygaro i porwał się bledniejąc.
— Któż? mama? chora?
Żabicki milczał parę sekund.
— A! ze wzruszenia pewnie... to rozstanie — to rozczulenie — ja sam długo do siebie potém przyjść nie mogłem... Ale — nic nie ma strasznego? posłali po doktora?
— Doktora zostawiłem tam... mówił powoli Żabicki, szukając w myśli sposobu przejścia do tego, co musiał mu zwierzyć...
Zdzisław blady był i drżący...
— Mów, proszę cię — w łóżku czy chodzi? co to było?
— Hrabina leży od dni kilku... ciągnął zawsze z wolna Żabicki. Sądzę, że nie rozstanie samo było powodem choroby...
— Cóż, proszę cię? byłże jaki inny powód? co? żywo podchwycił Zdziś.
— Prezes przyjeżdżał z jakimś interesem... ja — pan — pan wiesz — interesów nie rozumiem dobrze, coś zasłyszałem o niepomyślnym wypadku...
— Czego?
— Jakiegoś procesu...
Hrabia się zamyślił. Nie ukrywano przed nim wprawdzie istnienia téj sprawy, ale mu tajono niebezpieczeństwo i rozmiary. Nie miał więc pojęcia coby tak matkę zmartwić i zagrażać im miało.
— Ale bo to nieszczęście — odezwał się, że ta droga mamcia zawsze tak wszystko zaraz bierze do serca... Prezes to stary, poczciwy, zacny człowiek. Ale tak niezręczny... we wszystkiém co czyni. Po cóż było o tém mówić mamie?
— Juściż taić to do niczego nie prowadzi — odezwał się Żabicki: najgorszy w świecie system ukrywania prawdy dla oszczędzenia bólu. Trzeba mieć męztwo, by cierpieniu módz zajrzeć w oczy.
— Tak — to dobre dla nas... ale słabą, delikatną kobietę oszczędzać należy.
Żabickiemu nie stało na chwilę wątku, spuścił oczy i milczał.
— Ty masz minę — odezwał się Zdziś — jak gdybyś przeciwko swemu systemowi, mnie oszczędzał i coś taił przedemną...
— Nie — rzekł Żabicki — alebym wam, kochany panie Zdzisławie, chciał oszczędzić w istocie zbyt nagłego przynajmniéj bolu... Hrabina jest mocno chora... a interes, o którym wspominałem, jest jak najgorszy...
Zbladł jak ściana chłopiec i ręce zacisnął.
— Więc mnie należy powracać natychmiast — rzekł stłumionym głosem.
— I dla tego ja tu przybyłem, abym was zwrócił do Samoborów — dodał Żabicki. Uzbrój się w męztwo, kochany panie Zdzisławie... Przypomnij sobie, ile razy w naszych rozmowach, nieszczęsny prorok, mówiłem ci o tym obowiązku człowieka, aby zawsze był gotów na wszystko złe, jakie spotkać go może. Nie zabezpiecza od tego żadne w świecie położenie. Trony się walą — bohaterowie nikną wtłoczeni w błoto...
Zdzisław słuchał nie mówiąc, rękę wyciągnął do Żabickiego, ściskał jego dłoń i drżał.
— Nie opuszczaj mnie — odezwał się słabym głosem — czuje, że sam... sam — nie wiem czybym sobie dał radę... Ty mnie natchniesz męztwem... Mów, ile wiesz... Cóż to za klęska?... co nas ma spotkać?
— Mieliście proces ze stryjem... z człowiekiem dzikim i złym — mówił Żabicki — nie mówiono wam o tém może — proces toczył się o majątek cały... Przegraliście go... Ta wiadomość matkę waszą wprawiła w niebezpieczną słabość — przyszła niespodzianie...
Kończąc te słowa i widząc bledniejącego coraz bardziéj Zdzisława, Żabicki pochwycił go za ręce...
— Męztwa! panie Zdzisławie — odbierasz pierwszy chrzest bolu z rąk losu — cierpienie to niech cię pasuje na rycerza, nie na istotę bezwładną i zgniecioną!! Łzy nie pomogą nic... trzeba czynu i czynu godnego mężczyzny...
Dobył list prezesa.
— Czytaj pan — dodał — ubieraj się, jedziemy...
Zdzisław rzucił mu się na szyję płacząc, mówić nic nie mógł...
— Daruj mi te łzy... o matce myślę... wyjąknął niewyraźnie... biedna mama... jedźmy — jedźmy jednéj chwili...
— Uspokój się pan, nie myśl o wyjeździe, ja nim zarządzę...
Wstyd okazania się słabym, oszczędził pewnie Zdzisławowi samemu bolu, z którym walczyć musiał. Żabicki nie odstąpił go już na chwilę, zwolna i stopniowo przygotowując do téj klęski, któréj rozciągłości zdawał się Zdziś wcale nie módz pojąć.
Roił i on, że coś da się ocalić, że ten stryj będzie człowiekiem i okaże serce ludzkie, że się odwołają do sądu i pośrednictwa obywateli...
Żabicki kochając Zdzisława, znajdował sposób, oznajmienia mu coraz czegoś gorszego tak, by od razu nie padł pod brzemieniem.
Ciągle mu wystawiając obowiązek męztwa dla matki — nie dał upaść na duchu... Zdzisław rozgorączkowany był, ale nie zrozpaczony. Dla niego niczém się zdawała utrata majątku, w któréj zupełność uwierzyć nie chciał, a troskał się o drogą matkę i jéj tylko pragnął oszczędzić cierpienia.
W parę godzin wszystko było do drogi gotowe, szło tylko o profesora, o którym sobie teraz dopiero przypomniał Zdzisław. Posłano po niego, Wilelmskiego nie było.
— Czekać na niego nie możemy — odezwał się Żabicki. Widziałem się z nim rano, mówiłem mu o wszystkiém, biedny człowiek zgryzł się tak mocno, że potrzebował pójść — odetchnąć. Kto wie czy w czas powróci... Zostawimy słów kilka do niego.
Zdzisław na wszystko się zgadzał, chcąc wyjeżdżać co prędzéj. Żabicki, który ułatwiał rachunki hotelowe, nie zapomniał téż o zapłaceniu za Wilelmskiego, do którego kartkę zostawiał.
Posłano już po konie... Zdzisław chodził osłabły po pokoju; gdy służący przynoszący rachunek, wszedł z książką, w któréj się zwykli zapisywać podróżni. Zdziś machinalnie rzucił na nią okiem i krzyknął wskazując kartę:
— Kiedy ci państwo przybyli?
— Wczoraj nad wieczór — rzekł kelner.
Żabicki zajrzał, na regestrze stało:
„Baron Mangold z córką i kuzynką z Jezioran.“
— Na Boga! zawołał Zdzisław — ja się z baronem koniecznie widzieć muszę, to przyjaciel nasz, mojej matki. Jestem pewien, że znajdę u niego współczucie, radę, opiekę...
Żabicki lepiéj znający świat wielce o tém wątpił, nie chciał wszakże może od razu złudzeń odbierać Zdzisławowi — odezwał się tylko:
— Zdaje mi się — że — baron nic nam dopomódz nie może...
— Owszem! owszem — przerwał Zdzisław: nie darowaną byłoby rzeczą, gdybym się z nim nie widział, uchybiłbym mu... idę...
Jakoż wybiegł natychmiast. Baron na tém samém piętrze zajmował salon i parę pokojów. Zdziś dał swój bilet kelnerowi i dopisał na nim ołówkiem, że na chwileczkę widzieć się pragnie koniecznie. Któż wie? może i nadzieja spojrzenia jeszcze raz w oczy téj czarodziejce, któréj pączek różany nosił na sercu, pędziła go do barona.
Dosyć długo kazano mu czekać w korytarzu — naostatek kelner otworzył drzwi salonu, w którym nikogo nie było... Zdzisław wszedł... Na kanapie leżał tylko szal znajomy mu, ten sam, którym obwinięta Elsa opuszczała Samobory, tego pamiętnego, pięknego dnia marzeń i wesela.
Baron dosyć znowu czekać na siebie zmusił — wreszcie drzwi się otworzyły, wyszedł sztywniejszy niż kiedy, blady i widocznie mocno zakłopotany.
Zdzisław rzucił się ku niemu z uczuciem, gotów mu paść w objęcia, gdy Mangold wyciągniętą, twardą jak żelazo podał mu rękę i nią go wstrzymał w przyzwoitém od siebie oddaleniu...
— Baron wiesz o nieszczęściu naszém! zawołał Zdzisław...
— Tak jest — słyszałem... wyjąknął Mangold — ubolewam nieskończenie...
— A! pan co byłeś przyjacielem naszym, matki mojej — pan co masz tyle doświadczenia... pan... Ja do pana barona przybyłem z prośbą o rade, opiekę, o pomoc...
Baron usłyszawszy to, podniósł głowę go góry, ręką pogładził brodę.
— Widzisz hrabio — odezwał się — to są okoliczności — takie — takie... skład tak osobliwszy... My jedziemy do Włoch, prawdziwie radbym z serca — ale niczém, niczém służyć nie mogę...
— Lecz przynajmniéj radą — słowem...
— A! słowem... tak — podchwycił baron — ale cóż tu radzić?... Skład okoliczności... Ja w interesach tego rodzaju najmniejszego nie mam doświadczenia...
Zdzisław patrzał nań zdziwiony. Widywał go często chłodnym, nigdy znowu tak straszliwie patrzącym z góry i odpychającym. Baron teraz ręce w tył założył, usta dziwnie skupił, a oczy obróciwszy ku oknom, czekać się tylko zdawał, rychło li się gościa natrętnego pozbędzie.
Nadzieja zobaczenia Elsy i jakiegoś słówka współczucia od niéj, wstrzymała biednego Zdzisława, którego baron nawet siedzieć nie prosił, sam téż stojąc przy drzwiach pokoju, z którego wyszedł, i niby chcąc zaraz powrócić...
— A! panie baronie — odezwał się Zdziś z uczuciem — mogliżeśmy się przed niedawnym czasem, przed kilkunastu dniami czegoś podobnego spodziewać?
— Tak! niezawodnie! kto się mógł czego podobnego spodziewać! powtórzył Mangold — tak! skład okoliczności... to trudno...
— I ta biedna mama moja...
— Rzeczywiście — rzeczywiście! cicho szeptał baron...
Zdzisław kręcił się przedłużając rozmowę: pragnął ją zobaczyć, spodziewał się co chwila ukazania jéj, a nie śmiał się jeszcze o to upomnieć...
— Państwo jadą do Włoch?... zapytał.
— Tak... do Włoch — do Włoch — za parę dni, wprost...
— Na długo?
— Być może, iż na... niekrótko — jąknął baron — to zależy... Włochy kraj, słyszę, bardzo piękny, chcę go gruntownie obejrzeć — gruntownie...
Chrząknął Mangold i patrzał na Zdzisława, niby go wzrokiem usiłując wypędzić.
Zdzisław stał, a raczéj kręcił się w miejscu.
— Chciałem państwa pożegnać... odezwał się, bo teraz nie wiem kiedy będę miał to szczęście spotkać się z nimi...
— A! prawdziwie! — a! dziękuję bardzo...
Baron poszedł do okna bez ceremonii i patrzał na Wierzbową ulicę, może wierzb szukając na niéj, których od dawna nie było...
— Nie mógłbym pożegnać...? rzekł nieśmiało Zdziś.
Baron odwrócił się niezmiernie żywo.
— Nie — nie — nie — odezwał się — nie można — prawdziwie że nie — o! nie! żegnam pana hrabiego, żegnam.
I cisnąc go sobą popchnął do drzwi.
— Uu — paa — daaam do nóg! upadam do nóg! dołożył, biorąc sam za drzwi, aby je otworzyć hrabiemu i co prędzéj zamknąć za nim.
Zdzisław znalazł się w korytarzu prędzéj, niż się spodziewał, zawstydzony, zmieszany, nie mogąc po młodzieńczemu zrozumieć téj zmiany w człowieku, w obejściu, w tonie, jaka go tu spotykała. Złożył wrażenie odebrane na własną draźliwość i usiłował sobie wyobrazić, że poczciwego Mangolda nie zrozumiał. A może téż — dodał — widzi przywiązanie Elsy do mnie, i dlatego tak się lęka, abym się z nią nie widział.
Schodził z wolna Zdziś, gdy — nad wszelkie spodziewanie — spotkał wracające z miasta panie... piękną Elsę i niepiękną Helę. W pierwszéj chwili myśl mu się nastręczyła, że one umyślnie wysunęły się, aby módz się z nim pożegnać, mimo wiedzy ojca... Żywo przystąpił do nich...
Panna Hela wyprostowana, bystro nań patrząc, usiłowała sobą mu Elsę zasłonić, i na bardzo serdeczne powitanie, odpowiedziała:
— A to szczególne spotkanie! to pan hrabia tu jeszcze?...
— Właśnie wyjeżdżam, byłem u barona chcąc go pożegnać, i pragnąłem także paniom złożyć moje uszanowanie.
Hela patrzała nań z protektorskiém politowaniem, ciągle usiłując Elsę zasłonić. Zdzisław przeciwnie zawracał się, aby mógł choć na chwilę zbliżyć się do niéj.
— Kiedyż pan wyjeżdża? zapytała Hela.
— Natychmiast.
Zwrócił się do Elsy, która spojrzawszy nań zimno, spuściła oczy.
— A panie! długo zabawią?...
Elsa podniosła nieco wejrzenie, i dała do zrozumienia, że kuzynka odpowie za nią. Parasolikiem coś rysowała na podłodze; twarzyczka jéj pozostała niezmieniona, tak piękna jak była, gdy ją ujrzał, i równie bezmyślna.
— My, my, zabawimy... o! długo — mówiła Hela. Baron chce zwiedzić całe Włochy.
Znowu spróbował się Zdziś odwołać do Elsy.
— Pani zapewne cieszy się z téj podróży?
— Ja... o! ja lubię podróżować — mruknęła panienka niewyraźnie — bardzo lubię; na wsi ciągle jedno i jedno... nudno w końcu.
— I nie wspomni pani tych pięknych dni na wsi spędzonych? dodał Zdzisław.
Elsa uśmiechnęła się niezrozumiale i ruszyła ramionami, a Hela przerywając rozmowę, z któréj widocznie była niezadowolona, zakończyła:
— Nie wstrzymujemy hrabiego, któremu być musi pilno. Elso — chodźmy, ojciec pewnie czeka... Żegnam...
Zdziś stał z kapeluszem w ręku, Hela mu się skłoniła z dala, i jakby obawiała się o powierzoną swéj opiece kuzynkę, uchwyciła ją pod rękę, uprowadzając z sobą.
Elsa mijając Zdzisia, ukłoniła mu się z lekka, nawet oczu nie podnosząc na niego... i unikając spotkać jego wejrzenie. Obie razem bardzo szybkim krokiem pobiegły do drzwi swoich, wsunęły się do pokoju, i słychać było jak się zamykały.
Postawszy jeszcze chwilę, hrabia powoli powlókł się do mieszkania. Wcale inaczéj wyobrażał sobie to spotkanie i pożegnanie. Był smutny, ale przykrość doznaną zamknął w sobie. Do rozczarowania tego nie był przygotowany wcale. Żabicki już gotowy do podróży, czekał na niego; profesora nie było.
— Chciałbym Wilelmskiego pożegnać — odezwał się Zdzisław. Zdaje mi się, że uchybiłbym mu, nie ścisnąwszy jego dłoni. Pewien jestem, że uczuje nasze nieszczęście mocno... a będzie mu ono przykrzejsze, jeśli go tak porzucę. Zaczekajmy, poszléjmy po niego.
Żabicki napróżno starał się wytłómaczyć uczniowi, iż oczekiwanie jest niepodobieństwem, — poczciwy Zdziś swojém sercem mierząc inne, nie przypuszczał obojętności i zdrady.
Rad nie rad więc Żabicki musiał pewne stararania uczynić o wyszukanie Wilelmskiego, i posłał służącego na chybił trafił, aby go w sąsiedztwie hotelu próbował wynaleźć. W istocie znalazł go w najbliższéj kawiarni nad filiżanką, zamyślonego mocno o przyszłym losie. Wilelmski wymówić się nie mógł od powrotu do hotelu. Przybrał właściwą fizyonomię człowieka, który pod ciężarem wielkiego wrażenia upada. Zwlókł się noga za nogą.
Zobaczywszy go Zdziś, padł mu w objęcia.
— Profesorze! zawołał — muszę powracać... jedziemy... wszak i ty ze mną?
— A! ja... ja... kochany hrabio, z duszy i serca... ale czuje się tak niedobrze... tak mnie ta wiadomość podcięła, że nie wiem czy dojechałbym.
Rzucił się na krzesło.
— Stary jestem: co młodzi mogą łatwo przenieść, dla mnie zabójcze! A! nie uwierzysz, kochany hrabio, nóg nie czuję pod sobą... przechoruję... Gdybym chciał jechać, nie zdołam... Kłopotbyście ze mną mieli gdzie na drodze.. mógłbym obledz w karczmie. Czuję, że zostać muszę... nadjadę późniéj... gdy ochłonę...
Komedya była niezręcznie odegrana, ale hrabia nadto był skłonny do złudzenia, by się poznał na jéj fałszu. Uściskał raz jeszcze profesora, i znalazł naturalném, ażeby wypoczął...
Wilelmski wzdychając odprowadził ich do powozu... a sam wrócił natychmiast, aby przedsięwziąć środki właściwe dla zapewnienia sobie innego stanowiska.
— Nie głupim tam wracać — rzekł; — do panny Róży napisze z ekskuzą, choćby mi przyszło i kaftanik odesłać. Ona potrzebna hrabinie, a dożywocia nie dostanie, bo oni sami dziś pana Boga błogosławić będą, jeśli im folwarczek zostanie. Szczęście jeszcze, żem się nie ożenił na prędce — wyraźna Opatrzność boska nademną! Pan Bóg łaskaw... Dopierobym był Tadeusza śpiewał z żoną i bez grosza...
Wilelmski schwycił się za perukę i powtórzył raz jeszcze:
— Wyraźna Opatrzność boska!


∗             ∗

Późnym wieczorem smętnego dnia dżdżystego dojechał Zdzisław do Samoborów, a mrok w pierwszéj chwili przynajmniéj zakrył przed jego oczyma spustoszenie już widoczne, nad którém pracował pilno p. Sebastyan. Zajechał jak za zwyczaj przed ganek, i szczęściem nie spotkał się tuż na pierwszym kroku ze stryjem, który tego dnia gospodarował na innym folwarku. W sieniach i przedpokoju nie było nikogo, nawet światła, nierychło przybiegł służący od pokoju hrabiny ze świecą w ręku, cały drżący powitać panicza. Poczciwy chłopiec tak był zmieszany, że łzy mu stały w oczach, a widząc, że Zdziś wprost chce iść przez salony, i czając jakie one na nim mogą uczynić wrażenie, rad go był odciągnąć. To mu się jednak nie udało: Zdzisław już drzwi otworzył do wielkiéj sali, i nie przygotowany wcale do tego widoku jaki go tu spotykał — stanął osłupiały... Te stosy porozrzucanych sprzętów, odarte ściany, nagie podłogi — to spustoszenie umyślne było dlań niezrozumiałe... Jakiś dźwięk niewyraźny z ust mu się wyrwał — i zamilkł. Chwilę wstrzymawszy się w progu — powoli postąpił daléj... Zdawało mu się snem jakimś co tu widział...
Z obawą posuwał się krok za krokiem, stając co chwila. Salon drugi stał pusty... przez drzwi jego widać było gabinet hrabiny, niedawno jeszcze tak wdzięczny, dziś równie odarty jak inne pokoje. Zdzisiowi łzy się z oczu puściły, musiał się oprzeć o ścianę, bo mu się zawracało w głowie.
Służący patrzał nań z niemém politowaniem.
Żabicki miał czas w drodze przygotować swego ucznia do tego co mógł zastać — lecz najczarniejszy obraz nie mógł zrównać z rzeczywistością. Porównanie tych Samoborów, jakie rzucił i jakie zastawał, przechodziło pojęcie... Dokonało się to z szybkością, którą tylko zemsta niepoczciwa nadać może sprawie ludzkiéj, z szybkością, z jaką tylko niszczyć może człowiek.
We drzwiach gabinetu stał doktor, stary przyjaciel domu, którego Zdziś czy nie postrzegł z razu, czy nie poznał; ten ujął go za rękę zwolna i przywitał cicho... Zdziś jakby się przebudził, smutnie spojrzawszy na niego.
Stan hrabiny ciągle był jednostajny; przyłączyła się do niego senność, zwiastująca, że mózg był dotknięty. Jakkolwiek spodziewano się wiele po przybyciu syna, nie była to chwila właściwa do wprowadzenia Zdzisława. Doktor chciał, aby poczekał do dnia. Oprócz niego i panny Róży, która wyszła z płaczem i łkaniem witać Zdzisława, nie było w Samoborach nikogo; prezes i kapitan odjeżdżali codzień na noc do Wólki. Z trzech pokojów pozostawionych hrabinie, ona i jéj służba żeńska zajmowały dwa, w trzecim na kanapie sypiał doktor, na sienniku służący — do innych mieszkań z rozkazu garbatego nie dopuszczano. Przez sale nawet wnijście było zabronione i Zdzisław znalazł je otwarte przypadkiem, a za nim natychmiast przypadł nowo zaciągnięty jakiś stróż nowego pana, który z fukiem i hałasem wszystko pozamykał. Żabicki i Zdzisław nie mieli gdzie przenocować. Na folwarku installowany był nowy ekonom, oficyny i wszelkie zabudowania zajęte zastały lub pozamykane.
Gdy doktor oświadczył, że Zdzisław tego wieczoru wpuszczony być nie może, należało się obejrzeć za pomieszczeniem przybyłych, którzy musieli albo u kanonika szukać schronienia lub jechać do Wólki. Ponieważ widzenie się z prezesem było konieczne, panna Róża i doktór radzili na noc jechać do kapitana. Żabicki powiedział, że sobie z noclegiem da rady czy na probostwie czy w chacie, a Zdzisław po chwili cichéj rozmowy, wybrał się, za radą idąc, do Wólki. Wprawdzie i tam w szczupłym dworku niewiele miejsca było dla gości, jedną izbę już prezes zajmował, ale w téj saméj właśnie i Zdzisław mógł nocować. Pałac, w którym niedawno tak mu było obszernie, gdzie całe zajmował skrzydło — nie miał teraz kątka dla niego. Zdziś nadto był dumny, aby u obcych a nieprzyjaznych miał bodaj o garść słomy prosić. Konie choć zmęczone musiały go wieźć do Wólki. Poruszony widokiem ruiny téj, która mu stała w oczach z całą okropnością swoją... przybity... widocznie osłabły na duchu, Samoborski młody drapał się na pocztową bryczkę, przeprowadzany przez pannę Różę i Żabickiego. Po odejściu kobiety, Żabicki się raz jeszcze przybliżył do dawnego ucznia.
— Panie Zdzisławie, męztwa! męztwa! Powinieneś je mieć za siebie i za matkę... nie dawaj się opanować wrażeniu... bądź wyższy nad to co cię spotyka... bądź mężczyzną.
Wstrząsnął silnie ręką zamyślonego chłopca — i powtórzył za odjeżdżającym jeszcze: „Panie Zdzisławie, męztwa!“ Przypomnienie to obowiązku nigdy potrzebniejszém być nie mogło. Zdziś czuł się osłabłym....
Dotąd w podróży podtrzymywał go Żabicki, teraz zostawszy sam, czuł się bezsilnym i bezradnym. Gdyby się nie wstydził, na łzyby mu się zbierało. Szczęściem niewielka do Wólki odległość wprędce przebieżona została. Na turkot zajeżdżającej bryczki, jakby przeczuciem wiedziona wybiegła Stasia, i wzruszone obie rączki wyciągnęła z okrzykiem przybywającemu Zdzisławowi, który je milcząc ucałował. Był to niemal pierwszy czulszy wyraz miłosierdzia nad jego dolą, który serce jego poruszył do głębi. Wiodąc go za sobą, Stasia weszła do saloniku, w którym prezes i kapitan siedzieli z grobowemi myślami. Na widok Zdzisława Mohyle łatwe łzy puściły się z oczu, począł go łkając obejmować i ściskać...
Kapitan był smutny, ale znać na nim było męztwo. Stasia stała z boku drżącą w milczeniu.
Nierychło zebrali się na rozmowę cichą. Zdziś opowiedział im przybycie swe i wyrok doktora, który do jutra wprowadzenie go odłożył, co wszyscy pochwalali.
— Panie kapitanie, dodał, pozwól, bym z p. prezesem przenocował; w Samoborach miejsca dla mnie nie znaleziono...
Porowski szybko oświadczył, że u niego się ono znajdzie, i ścisnął rękę Zdzisława, który znużony padł w krzesło...
— A! prezesie, zawołał — widok pałacu niegdyś naszego nie może mi wyjść z myśli, ten człowiek zniszczył go całkowicie. Cóż to za jeden ten człowiek...?
— To nie człowiek! gwałtownie wybuchnął prezes uderzając w stół obu rękami — trzeba go widzieć, aby zrozumieć, że taka dzika, nieprzebłagana istota istnieć może... Wyobrażałem go sobie mściwym, nieużytym, złym, lecz dostępnym wstydowi jakiemuś, uczuciu — to zwierzę! to zwierzę! Napróżnoby się było czegokolwiek po nim spodziewać — oprócz zła, jakie może wyrządzić.
— Lecz któżby odeń czego żądał? ktoby go o co prosił? przerwał Zdzisław — co najprędzéj należy mamę wywieźć ztamtąd, nie ścierpię, by była na łasce...
— Dokąd? zapytał prezes.
— Do nas, do nas! to najbliżéj i najdogodniéj, podbiegając wtrąciła Stasia. — Ja mój pokój już przygotowałam dla hrabiny, a we mnie mieć będzie więcéj jedną sługę.... Panna Róża sama nie wydoła...
— A! nie, pani, nie — odezwał się Zdzisław; umiem cenić tę ofiarę państwa, lecz jéj w żadnym razie przyjąćbyśmy nie mogli... Myślałem już o tém — najmiemy dworek w miasteczku. Żabicki to ułatwi.
— Ale w téj chwili hrabiny ruszyć ztamtąd niepodobna! zawołał prezes — to grozi jéj życiu!
Zdzisław zakrył sobie oczy...
— Bóg, który nas tak dotknął, może też choć tém nas pocieszy... da jéj siły...
Wszyscy milczeli, bo wszyscy mało bardzo mieli nadziei. Stasia się krzątała, patrząc z dala z litością siostry miłosierdzia na Zdzisława, którego twarz strasznie już była zmieniona. Piękny ten kwiatek tak długo pod szkłem chowany, za pierwszym powiewem ostrym, zdawał się więdnąć i niszczeć... Twarz miał zapadłą — oczy świecące gorączką, rumieniec młodości zastąpiły plamy rozpalone. Cały wieczór spędzili tak na urywanéj, cichéj rozmowie. Tu Zdziś się czuł, jak w domu, i w duszy nie mógł nie porównywać przyjęcia pod tą ubogą strzechą ze spotkaniem swém z Mangoldami. A jednak wspomnienie owych czarownych oczek Elsy goniło za nim jeszcze — i tu nawet.
Do północy mówili z prezesem, Zdziś zasnął potém snem kamiennym, ale do dnia się przebudził i zerwał, bo chciał natychmiast biedz do Samoborów, żeby predzéj matkę zobaczyć. Ponieważ najęte konie odeszły były, a kapitana prosić nie śmiał o nie, postanowił przez ogród wymknąć się pieszo. Ranek był pogodny i piękny jak za dni szczęśliwszych... ale Zdziś słońca nie widział i powietrza nie czuł w piersi... Już dobiegał do furtki, gdy posłyszał głos za sobą — Stasia go wołała z okna rozkazując, aby się wrócił na śniadanie.
— Chodź pan zaraz — rano jeszcze... Kawa gotowa, ojciec mój z nią czeka...
Wydała mu się piękniejszą niż kiedy, i głos jéj słodszym — nie mógł się oprzeć, powrócił. Kapitana w istocie nie było, bo się oddalił do gospodarstwa, we dwoje więc zostali z gosposią, któréj szczebiotanie, nieco teraz umiarkowańsze, uspakajało dziwnie Zdzisława... Wróciło mu wiarę w człowieka i serce ludzkie. Był jéj wdzięczen za to tylko, że ją czuł dobrą i niezmienioną.
— A — pani, rzekł żegnając ją — pani nie wiesz, jakie mi wyświadczyłaś dobrodziejstwo.... Bałem się oszaleć, widząc do koła tak zmieniony świat i ludzi...
— Mnie pan nigdy nie znajdziesz inną — odparła Stasia skromnie — możesz nam zaufać — a! gdyby w naszéj było mocy!
I łzy zakręciły się jéj w oczach.
Zdzisław pochwycił rączkę drżącą.
— Przecież i nieszczęście się na coś zdało, rzekł cicho — dozwala ludzi ocenić... Przypomnij pani ten ostatni wieczór tłumny, wesoły, w którym wszyscy tak się nam oświadczali z przyjaźnią — a iluż dziś zostało?
— Ci — co się wcale nie oświadczali! dodała Stasia cicho...
Króciuchna ta rozmowa uzbroiła Zdzisława, wlała weń znowu trochę otuchy i wiary — pożegnał dziewczę uśmiechające mu się smutnie, i pobiegł znajomą ścieżyną do Samoborów... tą samą, którą Stasia z ojcem w przeddzień wieczoru pamiętnego, przybiegła się dowiadywać, jaką miała włożyć sukienkę....
Droga ta wiodła około kilku dworków przytykających do parku, w których mieszkali starzy gracyaliści, między innymi i poczciwy stary dziwak Huba — co się naówczas snuł gderząc po ogrodzie. Był to najdawniejszy sługa domu... Zdzisław przypomniał go sobie teraz dopiero, i zdziwił się, że go ani widział, ani zasłyszał o nim.
Ścieżka, którą szedł do furty — przesuwała się około samych drzwi dworku. Zdzisław postanowił wstąpić do niego... Zdala już widział nietylko okiennice, ale okna w nim otwarte. Dwa stare kasztany osłaniały skromny domek. Na widok jego, Zdzisława przeszedł dreszcz, nie wiedział bowiem czy dożywotnie prawo Huby było jakim zapisem zapewnione i czy ten nawet mógł się utrzymać. Cóż się stać miało ze staruszkiem? gdzie on się miał podziać wygnany?
W tych myślach zbliżył się Zdziś do pustego dworku.... Przede drzwiami kupka wiórów stolarskich leżała.... Sień stała otworem... od sieni wnijście do izby głównéj także... W pośrodku niéj na tapczaniku ubogim, w żółtej sosnowéj trumience, ubrany w siwą kapotę, z białą twarzą, z krzyżem w rękach.... spoczywał Huba, który upadku państwa swoich nie przeżył....
Dwie cienkie świeczki paliły się przy trumnie, i kościelna babka drzémała z różańcem w ręku...
Widok ten dreszczem przejął Zdzisława, który kląkł w progu się pomodlić i nie wstydził zapłakać....
Była to jedna z ofiar téj katastrofy, jaka ich dotknęła.
Huba leżał z twarzą tak spokojną i rozjaśnioną, tak po chrześciańsku uśpiony, jakby skonał w błogich nadziejach, że swym zgonem zapłaci za wszystkich. Pustka we dworku, otwarte okna, milczenie... uśpiona babka i czarne psisko chude kręcące się po izbie.... napełniły Zdzisia takiém wrażeniem smutku, iż długo jak przykuty do tego grobowego widoku, podnieść się nie mógł. Wstał nareszcie i znaną drogą wszedł do parku.
Tu także nowe gospodarstwo było już znaczne: drzewa stuletnie zaczynano rąbać, kilka ich leżało na trawnikach, zawalając gałęźmi przestrzeń ogromną. Garbus ze wściekłością brał się do niszczenia... rękę jego znać było wszędzie. Ogród zaniedbany był i pusty.... ludzie dozorujący rozpędzeni, bydło dworskie pasło się tratując klomby i kwiaty...
Śpiesznie przebiegłszy park, Zdzisław zbliżył się do pokojów matki... Znalazł tu Żabickiego i doktora siedzących w milczeniu posępném. Przywitali go nie mówiąc słowa. Z sąsiedniego pokoju, w którym leżała hrabina, nie słychać było żadnego poruszenia...
— Jak się ma matka? zapytał Zdziś żywo.
— Śpi — śpi jeszcze — rzekł doktor...
Rozmowa była niemożliwa — skupieni około stołu siedzieli w oczekiwaniu i milczeniu, dopóki panna Róża nie wyszła. Po jéj twarzy poznać było można, że dobrych z sobą wieści nie przynosiła... Cicho poszeptali coś z doktorem, który na Zdzisia spojrzał z politowaniem.
— Nie mógłbym wejść? zapytał syn.
— Przygotuj się pan do smutnego widoku, odparł doktór ściskając jego rękę. Hrabina nie odzyskała przytomności dotąd.... Jednę pannę Różę zdaje się poznawać...
To mówiąc zlekka uchylił drzwi... Okna były prawie całkiem zapuszczone, mały promyk światła rozjaśniał nieco sypialnię w nieładzie, pełną flaszek z lekarstwy, bielizny, i najróżniejszych sprzętów... Na łóżku, którego odsłony były podnoszone, twarzą do poduszki leżała hrabina z włosami rozpuszczonemi w nieładzie... Białą jéj wychudłą rękę tylko widać było z pod twarzy...
Zdzisław wszedł na palcach, i nie słuchając już nikogo, posunął się do łóżka, przy którém ukląkł, pochwycił rękę matki i namiętnie całować ją zaczął...
Zdawała się jak martwa nie czuć tych ust gorących syna, potém drgnęła, podniosła się zwolna głowa, któréj powieki były zamknięte, potém odsłoniły się zwolna oczy i nieruchomie wlepiły w twarz Zdzisia... Czuł oddech jéj coraz szybszy nad sobą... potém drgnienie i obie ręce konwulsyjnie pochwyciły go za szyję, krzyk dziki, dziwny wyrwał się z piersi:
— Zdziś! Zdziś!
— To ja, mamo, to ja! szeptał rozpłakany...
— A! to ty! gdzie ja jestem? co się stało? poczęła słabym głosem, przychodząc do przytomności hrabina...
Doktor i panna Róża zbliżyli się żywo, prosząc, ażeby się nie męczyła... Przestała mówić, ale ręką pochwyciła syna i nie puszczała go od siebie... Chwila tak spłynęła w milczeniu uroczystém. Zmiana, którą wywarło wrażenie, zdawała się doktorowi szczęśliwą; zalecał spokój, zakazał wszelkiego o wypadkach wspomnienia...
Kilka razy słabym głosem zapytała hrabina o przeszłość, któréj sobie przypomnieć nie mogła. Doktor prosił jéj, ażeby była spokojną; panna Róża zapewniła, że nic nie zaszło i że tylko pani była chorą.
Przyniesiono trochę bulionu, którego zaledwie skosztować mogła chora... trzymając tak rękę Zdzisia usnęła wprędce... Sen nie trwał nad minut kilka, pokrzepiona nim otwarła oczy, aby patrzeć na syna znowu...
Nadzieja polepszenia, ocalenia nawet wstąpiła w serca. Szło tylko o to, ażeby przygotowana do wyjazdu, sił do niego nabrać mogła. Lekarz, panna Róża, wszyscy widzieli konieczność wyprowadzenia się z Samoborów. Łatwym do tego pozorem być mogło, iż się do doktora i apteki zbliżyć należało. Zdziś nie zwlekając wysłał Żabickiego dla najęcia dworku w mieście, który panna Róża z pomocą sprzętów pozostałych w sypialni pojechać miała urządzić.
Po kilka razy dopytywała hrabina o przyczynę swéj choroby, jakby widmo czegoś przerażającego przypominając sobie. Panna Róża potrafiła ją wytłómaczyć wzruszeniem po odjeździe Zdzisława...
— Nie trzeba było Zdzisia zawracać... jabym może i tak wyzdrowiała... niech jedzie się uczyć...
Zwolna wracały władze... przytomność i pamięć, — ku wieczorowi lepiéj znacznie było hrabinie; doktor wszakże zalecał, jak największą ostrożność. Ona sama troszczyła się tylko o syna, chciała, by wypoczął, odpędzała go prawie, dopytywała o sługi, których już znacznéj części nie było, rozkazywała i rozporządzała wszystkiém dla wygody Zdzisia... Obiecywano jéj spełnić rozkazy i uspakajano jak było można.
Młody hrabia nie wychodząc przez cały dzień z tych dwóch pokojów matki, uniknął szczęśliwie spotkania ze stryjem, który tegoż dnia powrócił z folwarku i zajął się pustoszeniem ogrodu i dziedzińca... Najęci robotnicy obalali parkany, wycinali drzewa, zakopywali drogi... P. Sebastyan zwijał się sam około pałacu, i przez ludzi swych zawiadomiony o przybyciu młodego panicza, szukał widocznie spotkania z nim, któremu Żabicki i doktor chcieli zapobiedz...
Udało się to szczęśliwie, gdyż wieczorem garbaty poszedł do swego mieszkania w officynie, a Zdzisława pod strażą Żabickiego odprawiono do Wólki... Doktor przewidywał, że jeżeli konwalescencya pójdzie szczęśliwie, za dni kilka hrabina będzie się mogła przenieść do miasteczka.
Podróż powozem była dla niéj przykrą i ciężką, lecz prezes, który miał u siebie w domu starą saską lektykę, choć od wieków nie używaną, ofiarował się ją sprowadzić, i w niéj chora wygodnie przeniesioną być mogła powoli. Było to tém bardziéj dogodne, że konie i powozy zostały zabrane wespół z innemi ruchomościami, a prosić o nie nikt nie chciał — użyć zaś cudzych było to w hrabinie obudzić podejrzenie i przypomnienie katastrofy. Zdzisław więc i dla tego udał się do Wólki, aby posłać zaraz po przyobiecaną lektykę.
Tu już wiedziano o polepszeniu zdrowia hrabiny Julii, i prezes znacznie był weselszy... Stasia z uśmiechem przywitała gościa, winszując mu szczerze... Zdzisław jednak powrócił tego dnia smutniejszy niemal niż wczoraj. Widok zwłok biednego Huby, zniszczenia w ogrodzie, nasłuchanie się opowiadań o garbusie, wrażenie u łoża matki oddziaływały nań silnie. Stasia napróżno myśl jego starała się odciągnąć od tych przedmiotów, do których ciągle powracał.
Wieczór zszedł milcząco i smutnie; rozeszli się wszyscy jakby pod groźbą klęsk nowych.
Zdzisław chciał spocząć tylko do świtu i powracać znowu do matki, która spytać o niego mogła. Położył się więc nierozebrany w pokoju prezesa i tak usnął na godzin kilka. Pierwszy brzask go obudził. Tym razem nikogo nie spotkawszy, bo wszyscy spali jeszcze, udało mu się wynikać z gościnnego dworku tą samą drogą co wczora...
Domek Huby był zamknięty i opieczętowany, gdyż pogrzeb się już odbył... W parku słysząc siekiery i nie chcąc patrzeć na barbarzyńskie zniszczenie, Zdzisław obszedł do koła. Musiał w ten sposób przechodzić przez folwark, gdzie właśnie około toków gromadzili się ludzie do roboty. Widok młodego panicza, który był ulubieńcem wieśniaków, natychmiast ściągnął ich na drogę. Poczęli go witać z tém współczuciem pełném godności, jakie nasi wieśniacy zachować umieją, gdy ich serce przemówi. Zdzisław zatrzymał się chwilę, chcąc odpłacić dobrém słowem, gdy z przeciwnéj strony ukazał się biegnący z kijem w ręku, w sukmanie, długich butach i czapce baraniéj garbus, którego łatwo domyślił się z opisu Zdzisław.
Chcąc uniknąć spotkania z nim, pożegnał prędko ludzi i zboczył w stronę... Garbus zdawał się go przeciwnie szukać, i zdala, już, domyśliwszy się téż, iskrzącemi, szyderskiemi mierzył oczyma. Wymknęła mu się jedna ofiara, hrabina, którą słabość obroniła od zetknięcia się z nim; nad drugą przynajmniéj chciał się napastwić.
Zdzisław uchodził dosyć żywo, znajomą sobie ścieżką ku pałacowi, gdy garbus przeciął mu drogę i stanął przed nim.
— Pana hrabiego Zdzisława mam honor? zawołał rękę przytykając do czapki z wyrazem szyderstwa.
— Tak jest — odparł krótko Zdzisław.
— A to dobrze, żeśmy się spotkali — boć przecie trzeba się rozmówić — dodał bełkocząc z gniewu i pośpiechu, lecz usiłując się opanować powoli. Państwo mi tu przeszkadzacie... Matka mi izby zajmuje, waćpan się tu włóczysz, gdzie już nogą stąpić nie masz prawa. Mówiłem przez ludzi, powtarzam w oczy: — fora ze dwora i to żywo! Cierpię jeszcze, ale tego długo nie będzie. Nie chcę tu was! rozumiesz waszeć, panie hrabio?
Zdzisław który w życiu podobnéj mowy nie słyszał, nie wyobrażał sobie, ażeby do nieznajomego mógł się kto widząc go po raz pierwszy tak odezwać — stanął bledniejąc tak zmieszany, jakby w niego piorun uderzył. Nie umiał odpowiedzieć.
Garbus patrzał nań, przyglądał mu się od stóp do głowy go mierząc szydersko — śmiał się i mówił daléj:
— Wy mnie nie znacie — ja nie jestem jak wy ani miękki, ani dobry, ja nie umiem kochać psów i płakać nad papugami, a brata prześladować — ja kąsam, biję, prześladuję, niszczę się, ale jawnie... Ja was tu nie chcę, bo was i całego plemienia waszego nienawidzę — brzydzę się niém... Precz ztąd! precz! rozumiesz mnie panie hrabio... Wy hrabiowie, ja chłop, ja po chłopsku sprawy kończę...
— Gdyby nie słabość mojéj matki, czerwieniąc się i cały w płomieniach zawołał Zdzisław — dawnoby nas tu nie było... pójdziemy... nie bój się pan.
Chciał się ruszać — garbus zaparł drogę z zaciętością zbliżając się ku niemu...
— Tak — idźcie... pozwalam wam zabrać koszule, i to łaska, mógłbym i tych nie dać! Czém wy mi zapłacicie za kilkadziesiąt lat cierpliwości, upokorzenia i krzywdy znoszonéj w milczeniu? czém? Wszystkiego co macie nie stało na zapłacenie mnie! Mało! Gdybyście gardłem płacili, mało, — nędzą waszą, mało...
Zdzisław spojrzał jak na szalonego, wstrzymał się od odpowiedzi. Pomimo młodości swéj potrafił się powściągnąć, i z pewną pogardą a wyższością zmierzył tylko wzrokiem miotającego się starca...
— To co masz na sobie, powinieneś zrzucić — bo to nie twoje... wołał garbaty — wy tu nie macie nic! a co weźmiecie, to mi ukradniecie jak złodzieje...
Zdzisław się wstrząsł cały, ręce zacisnął.
— Nie zmuszaj mnie pan do gwałtu! zawołał — nie chcę się go dopuścić, ale się lżyć nie dam... Dośćby mi było pochwycić cię za gardło, skinąć na ludzi... starłbym cię na miazgę. Puszczaj mnie...
— Tego nie uczynisz, paniczyku — pieniąc się niemal zawołał garbus — ludzie wiedzą czém to pachnie i nie ruszą się, a ciebie, gdybyś się porwał, jabym zdusił, bom silniejszy...
Ale ci to wybaczam, cha! cha! — boć niemiło gdy komu w oczy pluną złodziejem — a za takiego cię będę miał, jeśli mi szpilkę ztąd wykraść zechcecie...
— Matka moja zabierze co jest jéj i co do niéj należy — odparł Zdzisław dumnie; ja od was nie potrzebuję nic, nie proszę was o nic; gdybym z waszéj ręki miał co przyjąć, wolałbym z głodu umierać. Wy nie jesteście człowiekiem...
— Aha! nie — odparł Sebastyan biorąc się w boki — takim jak wy, nie — ślamazarnym hrabią nie jestem — chłopska natura, która mówi co myśli i robi co powie... Gładkich słów nie umiem, nie uczyli mnie — to nie moja wina... Cierpiałem chłód i głód... musicie i wy ich skosztować... ząb za ząb...
Zdzisław nie chcąc go dłużéj słuchać — z wolna zawrócił w bok, obszedł i ruszył bez ścieżki ku pałacowi, ale garbus w ślad szedł za nim...
— Długo wy tu siedzieć myślicie?
— Spytajcie doktora — rzekł Zdzisław.
— Ja was znam, — hrabina chora nie chora, dyabeł wam uwierzy; chcecie siedzieć, aby ztąd powyciągać co można. Rozumiem ja to — ale moi ludzie pilnują...
Bez odpowiedzi, drżący, milcząc szedł Zdzisław, za sobą wciąż słysząc kroki i głos ten szyderski, nielitościwy rozlegający się dziko... Zawracało mu się w głowie. Uczucia, jakie ten człowiek rozbudzał w nim, nigdy się jeszcze w duszy nie zrodziły przedtém. Zdzisław nie miał ani powodu, ani usposobienia do gniewu. Te pierwociny paliły go jak płomień, darły mu wnętrzności — nie poznawał siebie... Staranie pielęgnowany i strzeżony dorósł do męzkiego wieku nie skosztowawszy cierpkich owoców tego stanu ducha... Z szatańską zaciętością stary zdając się odgadywać położenie Zdzisława, jego męczarnię — zmagał się, aby ją powiększyć...
— Więc mi się co prędzéj ztąd wynosić — kończył garbus... Każę wam nad głowami dach rąbać, bo ja tego waszego pałacu nie zcierpię. Kamienia na kamieniu nie zostawię, zburzę, solą posypię, zniszczę.
Zdzisław milczał, zdawało się to powiększać jego wściekłość.
— Pieścili się tu na cudzém, na wydartém, rozkoszowali panowie hrabiowie? Zkąd wasze hrabstwo?? Kto was hrabiami porobił?... I to wam odbiorę... nie ścierpię. Sprzedacie się za ten tytuł... tego wam nie zostawię do frymark. Dowiodę w heroldyi, żeście nigdy nie byli hrabiami. Kiepska szlachta jak i ja; ale ja chłop! ja chłop! i was chłopami porobię...
Zbliżając się ku pałacowi, Zdzisław zaczął tak przyspieszać kroku, iż garbusa krzyczącego za sobą zostawił. Słyszał jeszcze jego pogróżki i wymyślania... nie chcąc na nie odpowiadać, ani się obejrzeć... Wpadł do przedpokoiku matki w takim stanie, iż bezprzytomny prawie upadł na kanapkę. Żabicki się domyślił powodu... i zaciął usta gniewnie; doktor zaczerwienił się cały. Nie było wyrazu na oznaczenie tego postępowania. Zdzisław łamiąc ręce zaklinał, ażeby można ztąd jak najrychléj uciekać.
— Nigdy w życiu nie podniosłem ręki na nikogo, odezwał się; nie przypuszczałem wypadku, w którymbym to mógł uczynić: a dziś zagrożony zostałem koniecznością... domierzenia sobie samemu sprawiedliwości.
— Kto? wy? zawołał Żabicki — wy?
— Tak — sam się wstydzę siebie — i nie poznaję, dodał Zdzisław... Była chwila, żem się chciał — rzucić na niego.
Znając Zdzisia, zdawało się tak dalece niepodobieństwem, że Żabicki usta sobie zasłonił, śmiejąc się.
— Szczęściem, żem w czas ochłonął, mówił Zdzisław... alem mu to powiedział przynajmniéj. Staliśmy o kilkanaście kroków od gromady robotników, gdybym był skinął, ruszył się — staryby przepadł...
— Aż do tego więc doszło! przestając się już śmiać odezwał się Żabicki...
— Zmusił mnie do tego! Wszystkich nas nazywał złodziejami... Musiałem przypomnieć to, że jest moim stryjem, że matka leży chora, żem ja tu potrzebny... aby nie popełnić — występku.
— Jest to wypadek bardzo przykry, odezwał się po namyśle Żabicki — ale wiesz pan, panie Zdzisławie, co ja powiem? To wypadek szczęśliwy: poczułeś się mężczyzną choćby oburzeniem i gniewem, w obronie honoru... zrozumiesz teraz, iż w życiu serce mieć można pieszczone, ale ręce potrzeba okuć żelazem... ażeby od napaści obronić siebie i swoich!! Pojmiesz, że są wypadki, w których człowiek musi się prawie stać zwierzęciem...
— Pozwól mi wierzyć, że to wypadek wyjątkowy, jak człowiek... rzekł Zdziś.
— W téj formie — zapewne — odparł Żabicki; ale mniéj wściekłych, a równie złych spotkasz hrabia w życiu niemal na każdym kroku.
— Jak skoro matka znieść będzie mogła podróż — zaklinam, proszę, błagam — uciekajmy ztąd! dodał Zdzisław... Uchodźmy.
Skutkiem tego spotkania z garbusem było, że doktor widząc także niebezpieczeństwo pozostania tu dłużéj, bo któż mógł zapewnić, ażeby garbus nie targnął się na spokój saméj hrabiny? postanowił trzeciego dnia ułożyć powolnie przeniesienie w lektyce do miasteczka. Tegoż dnia panna Róża musiała jechać przygotować mieszkanie, a gdy przyszło do tego smutnego opuszczenia Samoborów — gdy lektyka stała już u drzwi, musiał doktor, Żabicki, prezes, kapitan postawić straże dokoła i sami otoczyli ganek, aby p. Sebastyan nie napadł choréj i nie dobił jéj jakiém słowem złośliwém. Zdzisław szedł pieszo przy matce, zapuszczono firanki umyślnie, i z tym żałobnym pochodem poszli wszyscy daleko za dwór w ulice, aby zapewnić się, że garbusa nie spotkają.
Zdzisław nie pozwolił nic zabierać z domu, co nie było dla matki konieczne. Sam on porzucał rzeczy swoje na łup napastnikowi, aby mu nic nie być winnym.
Gdy lektyka niesiona powoli przez dwóch dawnych sług dworu, ruszyła z przed ganku, — garbus znajdował się u drzwi oficyny, zdawało się, że wybieży i zaskoczy drogę, co byłoby nieochybnie krwawe wywołało zajście. Musiał to przewidzieć, spostrzegłszy groźne postacie stojące dokoła, zachował się bowiem biernie. Z rękami w kieszeniach stał we drzwiach oficyny i patrzał tylko szydersko się uśmiechając... Lektyka nie była jeszcze za wrotami, gdy zerwawszy się pobiegł do opróżnionéj sypialni hrabiny — aby natychmiast i tu zburzyć co po niéj zostało... Nikt z tych, co towarzyszyli hrabinie Julii, nie miał tu już powrócić, wszyscy opuszczali to miejsce i żegnali na zawsze. Panna Róża idąca z drugiéj strony lektyki zanosiła się od płaczu; — prezes chustkę trzymał przy twarzy. Zdziś, w którym gniew wrzał, jeden nie mógł ani łzy wylać, ani się żegnać z kolebką lat swych dziecięcych — był na straży przy choréj i gotów na jéj obronę.
Hrabina osłabiona bardzo, wsparta na poduszkach, dawała z sobą czynić co doktor chciał, co panna Róża dysponowała, o co Zdziś poprosił... Nie czuła tego, że rzuca to miejsce, w którém królowała — na zawsze.


∗             ∗

Późnym wieczorem zbliżył się orszak towarzyszący hrabinie do miasteczka. Mieszkańcy, którzy zasłyszeli o jéj przybyciu, wybiegli wszyscy z ciekawością i współczuciem przypatrzyć się temu obrazowi dziwnych kolei losu. Znano hrabinę z jéj mnogich dobrych uczynków i wdzięcznéj pańskiéj powierzchowności — nie miała nieprzyjaciół — upadek tego domu obudzał podziwienie i litość. Ludzie pojąć nie mogli, jak rodzina, która się zdawała im najmajętniejszą w okolicy, nagle postradała wszystko i wygnana została ze staréj siedziby... W zajezdnym domu u Borucha, gdzie się zwykli byli gromadzić mieszczanie na pogadanki i obrady, oczekując na zapowiedziany pochód — cisnęli się honoratiores, usiłując się jedni od drugich coś dowiedzieć o téj przerażającéj katastrofie.
Sam gospodarz z rękami za pas założonemi, w czapce, z miną głębokiego dyplomaty, przysłuchiwał się rozmowom, niekiedy uśmiechem okazywał swe współczucie lub niedowiarstwo, i mocno zdawał się zajęty zbadaniem opinii publicznéj, która się w najrozmaitszy sposób objawiała... Sądy były najdziwaczniejsze, bo, jak zwykle, lud i maluczcy — zmuszeni wyciągać wnioski z małéj liczby zewnętrznych znaków, dla nich dostępnych, nie zawsze szczęśliwie o wypadkach wyrokowali. Wyobraźnia dopełniała czego brakło do pojęcia całego toku rzeczy.
Dwaj starzy mieszczanie, którzy dawne pamiętali czasy, siedzieli za stołem — Boruch się przechadzał — małego wzrostu organista, człowieczek bardzo ożywionéj fizyonomii i gadatliwy, prowadził rozprawy. W wytartéj opończy, chudy i łysy leśniczy, niegdyś w Samoborach mieszkający, dodawał komentarze — i sprostowania. Pod piecem dwie gosposie z założonemi rękami przysłuchywały się z daleka, szepcąc coś z sobą po cichu.
— Co to gadać — odezwał się jeden z mieszczan, którego nos dowodził, że lubił pociągnąć — co to gadać! ludzie padają jak muchy — dziś pan, jutro żebrak... Palec boży! palec boży!
— A cóż oni przecie zrobili? — przerwał drugi — takie uczciwe państwo, że daj Boże im najwięcéj podobnych...
— Oni nie zrobili — ano, pono dziadek czy pradziadek — narobił — acan wiesz co w Piśmie Świętem stoi... za grzechy ojców.
— Tylko z Pismem Świętém radzę ostrożnie, przerwał śmiejąc się organista — nie waszym nosem...
Mieszczanin spojrzał z ukosa i zamilkł.
— A dla nas to, dodał drugi — niemała klęska, że ich w Samoborach nie stanie. Bywało człek drzewa potrzebował na budowlę, cegły na piec, albo co podobnego, poszedł, i nie trzeba się było bardzo kłaniać; nietylko że sprzedali i tanio i na poczekanie dla biednego, a no i poczęstowali i z poczciwém odpuścili słowem...
— A cóż asan wiesz — rzekł stając Boruch — czy ich następca jeszcze lepszy nie będzie? Chodzi w prostéj świcie jak chłop.
— Ech! mój panie arendarzu — przerwał mieszczanin — już jak pan przebiera się po chłopsku, a chłop udaje pana, to zawsze dyabła warto... A to słyszę człek, ani przystępu, jak wściekły... Czy to po chrześciańsku, czy to po ludzku tak się znęcać nad tą biedną kobietą i chłopcem?... Toż on im słyszę koszuli nie chciał na grzbiecie zostawić.
— Et — plotą! rzekł drugi... Pany nigdy nie przepadają! Jak koty choćby z trzeciego piętra spadli, zawsze na nogi...
Poczęli się śmiać wszyscy.
— Nie — już to, że nowy przybysz — czysty djabeł — zawołał organista — to prawda święta. Widział go kto z was jak to wygląda? Garbaty, twarz straszna, ogromna, a jak gada to pieni i oczy mu się świecą by u zwierza... Urzędnicy, co z nim na grunt jeździli, opowiadali proboszczowi, że takiego dzikiego człeka jeszcze z nich żaden nie widział.
— A oni to lepsi! pchi! mruknął po cichu drugi mieszczanin i usta zatulił.
— Albo to rozum i serce, mosanie — mówił organista — żeby ogród w pień ciąć, a pałac walić...
— Albo to prawda?
— Ono to taka prawda, że ogród już tną, a mury już walą, tak mi Boże dopomóż! odezwał się organista.
— Że zły to zły! szepnęli mieszczanie.
— Patrzajcież oto idą! oto idą!!
Wszystko co żyło pobiegło do drzwi i okien.
Ulicą niesiono osłonioną, starą, wytartą, odrapaną lektykę, na któréj bokach, jakby szyderstwo losu odmalowało dwie sceny z maskarady weneckiéj... Silnych dwóch sług mieniało się na przemiany z dwoma parobkami idącymi nieco daléj.
Z jednéj strony lektyki szedł Zdziś w szarym surducie, ubrany jak mu teraz przystało ubogo i skromnie, z drugiéj panna Róża osłoniona chustką, schylona i poglądająca co chwila przez okno do wnętrza lektyki. Zaraz za nimi jechał prezes na małym nizkim wózku parą drobnych koników. Kapitan od wrót miasteczka szedł przy nim pieszo, prowadząc konia w ręku... Na wozie trochę sprzętu, rzeczy bielizny, przykrytych dywanikami ciągnęły dwa wieśniacze konie. Kilku ludzi z dawnéj służby towarzyszyło swéj pani, w ostatku szedł stary powóz hrabiny, bo ten tylko wydać jéj kazano, ze czterema końmi fornalskiemi, najgorszemi jakie się wybrać udało. Piaszczystą ulicą mieściny musiano iść powoli, ludzie téż byli pomęczeni... Niezwyczajnością widoku ściągnięte dzieci miejskie z daleka biegły po obu stronach przypatrując się lektyce i towarzyszącym jéj osobom. Od Borucha wskazywano je palcami.
— Oto co im zostało przyjaciół teraz — mówił patetycznie organista — stary prezes Mohyła, który na wózku jedzie, kapitan Porowski co za sobą konia prowadzi — doktor — trocha służby... ot i tyle — a w szczęściu mieli aż do zbytku pochlebców i liziłapów. Ono to tak na świecie.
— Co nowego powiedział! mruknął mieszczanin — taki porządek... nie dziwota. Gdyby inaczéj było trzebaby się dziwić.
I co ten chłopiec pocznie? — kończył nie zważając organista — bo to ja wiem jak się to wychowywało... szybki z okna, kafli z pieca gdyby zażądał, dawali. Pieszczone to i delikatne jak panienka.
— Pany nigdy nie giną — powtórzył mieszczanin — da on sobie radę... Jabym się jeszcze na jego biedę mieniał...
— At, nie pletlibyście, panie Macieju — lepiéj ci z tém co masz, niż nieborakowi co wczoraj wszystko miał, a jutro nic mieć nie będzie — Pana Boga nie obrażaj.
Gdy tak gwarzą, a lektyka się posuwa z wolna, od strony Samoborów, tąż samą drogą w tumanie kurzawy, pokazał się wóz, który wszystkich ściągnął oczy.
Pierwszy organista zawołał:
— Ato ta bestya garbus jedzie:
— Żeby patrzeć i nasycać się tém co zrobił — dodał drugi — a toż o pomstę woła do Boga..
Wychylili się wszyscy, niektórzy powybiegali aż w ulicę. W istocie jechał wozem swym, ale cugowemi paradnemi końmi z pałacu wziętemi p. Sebastyan... ciekawemi oczyma z podniesioną głową przypatrując się pochodowi, a niekiedy spoglądając na gromadzące się pospólstwo. Czapkę baranią włożył na bakier i minę miał butną a szyderską.
Kapitan pierwszy go postrzegł i szepnął prezesowi, który żywo głowę odwrócił; ludzie idący między sobą po cichu zaczęli mruczeć wskazując palcami... Idący koło lektyki nie mieli go czasu zobaczyć, bo właśnie wchodzili w boczną ulicę do dworku wiodącą, a wóz garbatego, zatrzymał się przed Boruchem...
Jakkolwiek ciekawi, wszyscy na widok wysiadającego pierzchnęli, rozstępując się szeroko jak przed zapowietrzonym: arendarz nawet cofnął się do alkierza... Musiał p. Sebastyan dojrzeć tego, bo zeskakując raźno z wozu, począł się dziwnie śmiać.
Strzepnął sukmanę, przeciągnął się, stanął i na pochód patrzał.
Groźnemi oczyma go mierzono...
Kilka razy się odwrócił, jakby miał ochotę z kim rozmowę począć, ale ludzie się widocznie uchylali — stał więc sam...
Po chwili coś powiedziawszy do woźnicy, ruszył z miejsca i wolnym krokiem poszedł, kijem się podpierając — za lektyką.
— Jeśli, uchowaj Boże, słowo mi tu piśnie, zgniotę go — mruczał kapitan, trzęsąc się z gniewu.
Odgróżki téj nikt nie posłyszał oprócz prezesa, ale tém samém uczuciem poruszyło się mieszczaństwo przed Boruchem.
— Żeby on tu jeszcze śmiał się znęcać nad nimi... zawołał organista.
— Niedoczekanie jego — przerwał mieszczanin — nie damy im na naszym gruncie zrobić krzywdy... Mospanowie bracia... na wilka!! a nu!
Téj iskierki tylko było potrzeba, ażeby tłum poruszyć: runęło co żyło za pierwszym z panów mieszczan... w pogoń za garbusem, który szedł bokiem przyśpieszając kroku, aby — jak się zdawało — zrównać się z lektyką. Ani się spostrzegł, jak go tłum napędził, otoczył i osaczył — mieli czas mieszczanie naradzić się z sobą.
— Nie puścić go daléj! zakomenderował przewodzący — póki z lektyką do dworku nie wnijdą...
Posłyszawszy za sobą kroki, garbaty stanął i obejrzał się. W téj chwili dzieci, chłopcy i starzy zabiegli mu z przodu, aby się ruszyć daléj nie mógł. Widząc się tak osaczonym i zrozumiawszy co się dzieje, garbus kij podniósł. Zaledwie to zobaczono w tłumie, zaszumiało i warknęło.
— Puszczajcie mnie — odezwał się Sebastyan.
Napiły mieszczanin, ogromnego wzrostu barczysty mężczyzna, stanął naprzeciw i nogami się rozparł.
— Ani kroku daléj! zawołał — ani kroku... Jeszcze ci to mało było tam się nad biednymi znęcać, toś na nasz grunt przyszedł burdy wyprawiać. A no dość — nie damy...
Garbus spojrzał z podełba.
— Wolna droga każdemu... odparł.
— Nie prawda — kto złe idzie robić, temu drogę kołami zabijają...
— Złe? a któż wam powiedział co ja robić idę?...
— E! paneńku — przerwał drugi — albo to my głupi i swojego rozumu nie mamy...?
Zapłonęła twarz staremu, chciał przebojem się cisnąć — ale drogę mu zapierano, a tłum nie żartem warczał i odgrażał się... Niektórzy chwytali go już za poły, a jeden się i do kołnierza brał, gdy siwiuteńki starzec w ubogiéj sukni księżéj pokazał się w ulicy...
Był to zgrzybiały dziadek, z pochylonemi ramiony, twarzą pomarszczoną i jakby pociętą na drobne kawałki, lecz poruszający się dosyć żywo malutkiemi krokami. Staruszek zobaczywszy ciżbę, a w pośrodku niéj napastowanego człowieka, jeszcze prędzéj biedz zaczął, a że mu wszyscy z uszanowaniem ustępowali, docisnął się do garbusa, któremu w milczeniu przypatrywać się zaczął. Coś mu się zdawało przypominać z przeszłości.
Odwrócił się do mieszczan.
— Czego napastujecie?... czego? Czy wam nie wstyd? za co? chyba że go Pan Bóg garbem pokarał? Zaraz mi się rozejść...
— Ale, ojcze dobrodzieju, całując w rękę i pochylając się ku staruszkowi począł mieszczanin, jakby poufnie — my nie napastujemy... to on tę nieszczęśliwą hrabinę z Samoborów, którą wypędził, jeszcze tu chciał sekować — tośmy nie dali.
Staruszek popatrzał na garbusa, który milczał coś w ustach przeżuwając.
— Dajcie mu pokój — a no! dosyć — do domów... Chodź wasze ze mną... chodź ze mną — odezwał się do garbatego — chodź ze mną, chcesz li być cały, dodał po raz trzeci.
Pan Sebastyan mrucząc usłuchał, tłum się rozstąpił, ale wyczekawszy chwilę począł ciągnąć w ślad za starcem wiodącym z sobą garbusa... O kilkanaście kroków od tego miejsca, w którém się to działo, była furta prowadząca na cmentarz otaczający parafialny kościół, osadzony staremi czarnemi świerkami. Staruszek puścił przodem garbatego, sam wszedł za nim i furtę za sobą mocno zatrzasnął.
Znaleźli się wśród cichéj zagrody, wśród któréj gdzie niegdzie między świerkami widać było porozwalane groby i krzyże. Pomiędzy niemi sunęła się drożyna wydeptana ku plebanii.
Stary spojrzał na swojego towarzysza.
— Nie życzę waćpanu zaraz wracać, ludziska rozjątrzeni... należy poczekać aż ochłoną i rozejdą się...
Na cmentarzu nie wesoło, proszę do mnie, jeśli łaska... Ale u starego inwalida... izdebka ciasna... Ja tu ani proboszczem już, ani niczém nie jestem, choć byłem długo wszystkiém... Zrezygnowałem, emeryt siedzę na łasce i modlę się o dobrą śmierć do świętego Józefa... patrona mego...
Mówiąc to wpatrywał się w twarz garbatego, który stał jeszcze z gniewu nie ochłonąwszy...
— Proszę, proszę — dodał staruszek.
Coś zamruczawszy garbus poszedł...
Dawny proboszcz, dziś żyjący dobrowolnie jak pustelnik, miał tylko małą i ubogą niby celkę klasztorną. Znać w niéj było tę myśl urządzenia mniszego schronienia, na wzór najbiedniejszych po klasztorach surowéj reguły...
Tapczanik zasłany cienkim siennikiem z jedną kołderką wełnianą — tuż przy nim klęcznik z trupią głową, krucyfiksem i mnóstwem obrazków... dwa stołki drewniane, dzbanek u drzwi, na półce kilka książek — więcéj nie było nic. Starzec stołek podsunął, sam u drzwi święconéj wody wziąwszy z kropielnicy...
— Siadajcie — rzekł uprzejmie — spoczniéjcie...
Garbus się rozglądał do koła...
Starzec w wytartéj sutannie, rzuciwszy czapkę na łóżko, przysunął sobie stołek drugi bliżéj gościa, patrzał nań, niby czekając czy pierwszy nie pocznie rozmowy... Pan Sebastyan jeszcze przejęty gniewem do słowa przyjść nie umiał... Pięści ogromne stulone trzymał na kolanach i patrzał w okno.
— Wszak pan jesteś Sebastyan Samoborski? łagodnie spytał staruszek.
— Tak jest... ponuro rzekł garbaty...
— Mnie sobie nie możesz przypomnieć, boś był mały... ja dziś dziewięćdziesiąty trzeci rok z łaski bożéj liczę. Kiedyście dziećmi byli, jam na kapelanii u pana wojewody, świeć mu panie, pierwsze lata kapłańskiéj służby poczynał.
Z ciekawością garbaty wlepił w niego oczy.
— A! to wy, mój księże, lepiéj od innych zrozumiecie i wytłómaczycie, czemu ich z Samoborów wygnałem... i dla czego ich nienawidzę...
Ksiądz nic nie odpowiedział — a po małym przestanku zapytał:
— Jakiego pan wyznania...?
— Katolik jestem...
— Doprawdy? odezwał się ksiądz — i — i prześladujesz a nienawidzisz dzieci brata?
— A oni mnie jaki los zgotowali?
— Tak, — i że oni pobłądzili, asindziéj chcesz ich w tém naśladować, a jeśli można do większéj jeszcze perfekcyi doprowadzić to, czém zgrzeszyli.
— Sprawiedliwości tylko chciałem i téj doszedłem nareszcie... Ząb za ząb! powtórzył ulubione swe wyrażenie pan Sebastyan.
— Ząb za ząb, to żydowskie prawo nie chrześciańskie — odparł ksiądz spokojnie. Chrześcianie zemstę zostawiają Bogu...
Poruszył się na krześle niespokojnie garbus...
— Daj mi, wasze, pokój z nawracaniem: za stary jestem... z zemstą rosłem starzałem, zżyłem się z nią — Bóg będzie sądził... ja robię co muszę.
— A! tak, Bóg będzie sądził — bo Bóg sprawiedliwy, mówił staruszek cicho i powoli — patiens, quia aeternus — tak! tak, mój dobrodzieju! A że sprawiedliwy i cierpliwy, powie sobie: — Pan Sebastyan za grzechy dziada mścił się na wnukach, więc nic mu nie uczynię — poczekam aż dorosną dzieci i wnuczęta niewinne, i na nich wywrę zemstę moją... Czy waćpan dobrodziéj masz dzieci?
Garbaty milczał długo, potém szybko jak wystrzelił, rzekł wyzywająco:
— Mam.
— Bardzo mi ich żal niebożąt! rzekł ksiądz wzdychając...
— Ja myślę, że i waszmość, mój księże, i drudzy tu, więcéj pono tych trutniów pseudo-hrabiów żałujecie niżeli kogo innego — przerwał garbaty.
— A! rzeczywiście, my ich tu wszyscy bardzo żałujemy. Ludzie byli bogobojni, miłosierni, dobrzy, łagodni.
— Anioły! rzekł szydersko garbaty i rozśmiał się dziko.
— Nie — ludzie ułomni... ale to już wiele, że ludzie... dodał ksiądz.
— Bo inni, jak ja, to już i tego imienia nie warci? śmiejąc się dokończył p. Sebastyan.
Ksiądz zmilczał, westchnął i w okno spojrzał...
Garbaty ruszał się, jakby już wstać chciał i iść...
— Życzę się zatrzymać jeszcze — rzekł staruszek kładnąc mu rękę na ramię. — Czekajcie, poszlę chłopaka, aby się rozpatrzył po miasteczku... abyście nie mieli nieprzyjemności... Ludziskom biednym wybaczyć trzeba choć zbyteczne uniesienie, bo z poczciwego płynęło źródła...
Staruszek nie wychodząc, w ścianę celi zastukał; na progu zjawił się chłopczyna z elementarzem w ręku.
— Idź, wisusie... przewietrz się, zawołał staruszek wesoło do chłopca; pobiegaj po miasteczku i przyjdź mi za kwadrans powiedz, czy już tam zbiegowisko to na rynku i po ulicach ustało...
Chłopczyk spojrzał bystro na księdza, potém na garbusa, musiał się domyślić o co szło i wybiegł.
— Czy asindziéj tu mieszkać myślisz? zapytał stary.
— A pewnie — w Samoborach, tylko nie w pałacu: pałac zrzucę, ogród wytnę, — w officynie aż nadto paradnie, jam do takich wygód nie nawykł.
— Żeby tylko tu wam dobrze było! westchnął stary.
— Mnie wszędzie dobrze.
— To chwała Bogu — chwała Bogn! i tak być powinno... mówił stary. Jam tylko myślał że to tu wieśniacy, sąsiedzi, cała okolica bardzo kochała waszych poprzedników.
— To mnie bardzo nienawidzieć będzie? podchwycił garbaty. A mnie to co szkodzi? — nienawiść ludzka, to pieprz do mdłéj potrawy życia...
— Żeby tylko niezbyt było pieprzno — rzekł ksiądz krótko.
Zamilkł trochę.
— Jak im brzęknę kaletą, pokochają i pogodzą się — szydersko mówił garbaty...
— Nie koniecznie — szepnął staruszek... a zresztą, taka kupna miłość niewiele wam osłodzi, a chyba taką mieć będziecie...
— Cóż z tém począć? inaczéj być nie może!
— Czemu? zapytał stary — mogłoby być inaczéj aleby trzeba Pana Boga się poradzić i Ewangielii.
Pan Sebastyan zmilczał posępnie.
— Gorszym mnie już tu czynią może, niż jestem — dodał jakby rozmyśliwszy się po chwili. No — prawda, złym jestem, takim mnie matka na świat wydała... a no — gorsi są odemnie... Nie mogłem się oprzeć pokusie, ukąszenia tych co mnie jedli do siwego włosa — prawda... ale — ot i dziś — myśleli, że idę za hrabiną tą waszą, aby jéj dokuczyć lub zaczepić. Nie chciałem tylko pokazać, żem jest — żeby o mnie nie zapomnieli, a — na prawdę nie po to przybyłem do miasteczka... Dziś moja żona i dzieci przyjeżdżają...
Staruszek popatrzał nań.
Odwadze waszéj dziwić się muszę — dołożył — że wy się téż o dzieci los nie lękacie...
— Jużem słyszał tę groźbę...
— Nie grożę — lituję się.
Garbaty ręką zamachnął w powietrzu, brwi rozrosłe namarszczył... miał coś odpowiedzieć, gdy chłopak na progu się pokazał.
— No, a co tam?
— Ludzi kupa koło Borucha... strasznie wrzeszczą...
— A co im tam...
— Albo ja wiem! — ino krzyczą, a rękami machają.
Stary spojrzał na gościa...
— Wiesz asindziéj co? — lepiéj tu koniom kazać przyjść i po za miasteczkiem do domu...
Skinął nie pytając już na chłopca.
— Konie z wozem z Samoborów żeby na plebanię zaszły... a no — żywo...
— Ale jabym żony chciał doczekać!
— Lepiéj nie czekając jedźcie — ona i sama tam trafi, ludzie drogę pokażą.
— Mój ojcze — wstając zawołał garbaty — a to gdybym raz temu tałałajstwu ustąpił, nie dadzą mi na świat wyjrzeć, będę jak w więzieniu siedział...
— Ono to prawda — odpowiedział staruszek, — ale na to rady nie ma. Wy bez litości jesteście nad rodziną, a ludzie bez miłosierdzia nad wami. Cóż tu na to począć? sami zważcie. Ja wam mówiłem, iż życie dla was w Samoborach niemiłe będzie.
Zmilczał garbus.
— Czyż dla tego ustąpić?
— Ja wam ani radzę, ani proszę o nic — mówimy sobie... ot tak!
Garbaty wstał i począł się zamyślony przechadzać po celce, w któréj do takiéj przechadzki zbyt mało miejsca było. Ksiądz mu zamyślenia nie przerywał. Poszedł do dzbanka i napił się z niego trochę wody, a potém siadł i patrzał na pana Sebastyana.
Nie mówili do siebie nic, aż do nadejścia chłopaka, który konie zwiastował. Wóz stał w dziedzińcu...
W chwili gdy pożegnawszy staruszka miał siadać garbus, woźnica się do niego obrócił.
— Chyba miastem nie jechać, bo nas kamieniami obrzucą! zamruczał.
— Po za plebanią! rzekł ksiądz wskazując w lewo, przejedziecie za stodołami mieszczańskiemi, aż do gościńca...
— Ani mi się waż! zakrzyczał garbus — co to ja od téj szui będę uciekał? Środkiem, ulicą, rynkiem, noga za nogą...
— Na miłość boską — po cóż wilka z lasu wywoływać chcecie...
— Natura moja taka, ojcze! rozśmiał się garbus. Nie ustępuję!! nikomu!! niech walą kamieniami, kiedy śmieją i chcą... zobaczymy co będzie.
Zwrócił się do woźnicy i powtórzył:
— Środkiem, rynkiem, noga za nogą.
Pokłoniwszy się zlekka staruszkowi — odjechał...
Jakieby to skutki było pociągnęło za sobą wyrachować trudno, gdyby nie szczególna okoliczność, która może p. Sebastyana i mieszczan od przykrego zajścia uratowała.
Wyjechawszy z plebanii, wóz gdy się ukazał w rynku, postrzeżono go ze wszech stron, a ludzi gromady stały większe niż przedtém... Zakipiało w nich i zaszumiało... garbus z czapką na bakier nieruchomy siedział na wozie i wołał.
— Stępią! noga za nogą!
Tymczasem tłum ruszać się poczynał, jakby drogę miał zastąpić, nawoływano się ze śmiechem. Starszyzna snadź sama nic poczynać nie chciała — ale dzieci pobudzono, które chwytając kamienie i garści ziemi, z wielką ochotą zabierały się na wóz nacierać — kupki ich to podbiegały naprzód, to się z krzykiem w tył cofały... Śmiech rozlegał się w tłumach. Garbus kazał ciągle jechać powoli.
Wtém z ulicy wychodzącéj na rynek z wolna wysunęła się czterema końmi zaprzężona buda ogromna, płótném okryta, nakszałt tych, któremi furmani żydowscy towary i podróżnych przewożą... Na widok jéj garbaty stanąć kazał; wysiadł i wiozącemu w chłopskiéj odzieży budę dał znak, ażeby stanął także... Para głów ukazała się z za płótna i okrzyk dał słyszeć...
Wszyscy stali ciekawi tego spotkania. Wtém z wnętrza budy zaczęły się dobywać chłopaki. Dwóch ich wyskoczyło raźnie, oba w siermiężkach, w koszulach na wierzch spodni, w butach prostych i baranich czapeczkach. Starszy mógł mieć lat czternaście do piętnastu, młodszy z dziesiątek... Za nimi ukazała się dziewczynka z zaplecionemi kosami w świtce... a po niéj otyła, dosyć przystojna i nie stara jeszcze kobieta z głowa chustką zawiązaną, z wyciągniętemi rękami podeszła śmiejąc się do garbusa...
Chłopcy popadali mu do nóg, dziewczę poczęło go w ręce całować, kobieta téż w ramię z uszanowaniem chciała pocałować, ale garbaty jéj szyję objąwszy, twarz do ust przychylił. Cała ta scena odbywająca się wśród rynku i przy mnogich świadkach, takie uczyniła wrażenie na tłumie, iż się wszyscy cofnęli, a dzieci pierzchnęły... Było w tém coś dziwnego, coś rozrzewniającego razem, bo chłopcy z wielką radością cisnęły za nogi starego i dobijały się ręki. Stał nie bardzo poruszony, o coś rozpytując krótkiemi słowy... Lice mu się trochę rozjaśniło... Dziewczę poklepał po policzkach, chłopców po odkrytych, krótko ostrzyżonych głowach; do kobiety się uśmiechnął — i — w głos zakomenderował:
— No! do budy... i za mną!
Cała ta gromadka jak była wysypała się żywo na powitanie p. Sebastyana, tak usłyszawszy rozkaz, rzuciła się z powrotem do płótnem okrytéj bryki. Ostatnia szła za niemi kobieta, oglądając się na garbatego, który stał u stopnia, póki wszyscy nie powsiadali, a potém zwolna odszedł do stojącego wozu swego, siadł i z wolna do Samoborów jechać kazał.
Tłum, który przed chwilą kamieniami nań chciał ciskać, zobaczywszy rodzinę, jéj odzież, brykę — popatrzawszy na powitanie serdeczne zupełnie zmienił usposobienie. Ludzie starzy milczeli.
Ten pozór ubogi zbliżał Samoborskiego do ludu, który gotów był w nim już widzieć przedstawiciela uciśnionych i brata...
— Kto to może wiedzieć — odezwał się jeden z tych, co do szturmu prowadzili — co ci ludziska przecierpieli, bo to znać dosyć było biedne — więc co za dziw, że się żółci przyzbierało?...
— Ale pewnie — potwierdził inny, — albo to my bociany, żeby świat czyścić! Co nam do tego!... i koniec końców śledztwo, policya, dyby, pod szupasem do powiatu, a może jeszcze co gorszego... Poczęli się zaraz rozchodzić i dzieci pędzać. Do domu!! do domu!...
Tak szczęśliwie skończyła się owa historya rynkowa, po któréj garbaty nie ukazywał się długo w miasteczku. Trzeciego czy czwartego dnia przysłał staruszkowi księdzu różne zapasy do spiżarni, który podziękowawszy uprzejmie oświadczył, że spiżarni, nie ma i nic nie potrzebuje.
Odjechały więc z powrotem do Samoborów, a garbaty nie rzekł słowa, odbierając je. Tego samego dnia jednak kazał zaprządz i do miasteczka na probostwo do starego ruszył.
Siedział tam godzinę dobrą i słychać było rozmowę z jednéj strony żywą, z drugiéj wielce spokojną — która się łagodnie i z cicha skończyła...
Garbaty, który nigdzie nie bywał, i od którego wszyscy się odwracali, unikając z nim stosunków, nie szukał ich wcale w sąsiedztwie. Do jednego tylko starego księdza kiedy niekiedy dojeżdżał. Dowiedział się o tém prezes, a że miał na sercu żal do tego, jak go nazywał, zwierzęcia, nie mógł staremu emerytowi przebaczyć, iż się z nim wdawał.
W niedzielę którąś po nabożeństwie, zaszedł na plebanię, i to nie do proboszcza, ale do księdza emeryta, lub jak go inni zwali, do pustelnika.
Znalazł go właśnie po mszy świętéj, odmawiającego u siebie na brewiarzu modlitwy, musiał więc poczekać, aż je dokończył i wstał.
— Dawnośmy się nie widzieli — panie prezesie — rzekł staruszek... nie łaskawiście na mnie...
— E! e! — nie mogąc długo nic na sercu nosić zawołał Mohyła — przyznam się, że do JMości dobrodzieja i zajść bo niebezpieczno.
— A toż dla czego?
— Nuż tu człowiek jaką wścieklicę zastanie.
— Jaka wścieklicę?
— Co bo mnie ojcze rozumieć nie chcesz! Jakże u was noga czyja postać ma, kiedy ta... to... zwierzę tu chodzi... ten garbus!!
— Czy to będzie lepiéj — odezwał się staruszek spokojnie — gdy go wszyscy odstąpią?
— Jużciż tego wart...
— A poprawić się nie może? zapytał stary.
Prezes w ręce napuchłe uderzył i począł się śmiać.
— Jeszcze tego nie stało, żebyć takiego człowieka, to zwierzę dzikie nawykłe pożerać co spotka i pastwić się nad ofiarą — myślał nawrócić!
Stary stał nieporuszony...
— Dzieją się i cuda — rzekł krótko... I z założonemi rękami począł chodzić po pokoju... Stanął potém naprzeciw prezesa i powoli rzekł:
— A gdybym ja go nakłonił do łagodniejszego obejścia z rodziną, do dobrowolnego wydzielenia jakiejś części dla hrabiny i jéj syna...
— On im koszuli nie chciał dać! — krzyknął prezes, a JMość dobrodziéj chorujesz na tę imaginacyę... A to już chyba zdziecinnienie!
Uniósł się prezes, czego zaraz pożałował i począł przepraszać...
— Daruj mi, ojcze...
Całował go po rękach...
— Ale, Bóg widzi, nie gniewam się, śmiejąc się rzekł stary... Zdziecinnieć a do niewinności dziecięcéj powrócić... o Boże mój, coby to było za błogosławieństwo! Gdybym téj szaty białéj był godzien...
Złożył ręce pobożnie.
— Bo to nie może być! to nie może być! — dokończył Mohyła.
— A ja waćpanu mówię, że może i że będzie. Da folwark... z dobréj woli...
Prezes się mocno zdumiał.
— Tego cudu chyba wasza na nim świątobliwość dokaże...
— Nie ja, Pan Bóg! — odparł staruszek.
Wyrzeczonemu słowu Mohyła nie dał jednak wiary, zmilkł tylko... Dał mu się rozmyślić ksiądz emeryt i rzekł po cichu:
— Mam od niego słowo, że tę ofiarę uczyni, a zdaje mi się, że go nie cofnie... Jedźże panie prezesie do hrabiny, do jéj syna, powiedz to im, niech się pokrzepią na duchu, a Panu Bogu podziękują...
Stary nic nie mówiąc w ręce ucałował księdza i wyjechał wprost do dworku hrabiny.
Po przybyciu do miasteczka, zdrowie hrabiny Julii znacznie się polepszyło. Doktór przypisywał to przytomności Zdzisława... Ukrywano przed nią jak najstaranniéj nieszczęśliwą katastrofę, o któréj zupełnie zrazu zdawało się, że zapomniała. Ale z powrotem do sił, zwolna pamięć zapewne wracać musiała, posmutniała, widać było, że się domyślała zmiany położenia i nie miała odwagi spytać, aby się strasznéj nie dowiedzieć prawdy. Czasem wyrywały się, jakby mimowoli, słówka dające odgadnąć, że wiedziała o wszystkiém. Z panną Różą kilka razy mówiła, jak się we dworku na stałe urządzić mieszkanie...
Ten stan dziwny przeciągnął się trochę... nikt nie chciał pierwszy wyprowadzać jéj z niego. Naostatek ona sama najprzód z dawną przyjaciołką i towarzyszką po cichu mówić zaczęła otwarcie i trwożliwie, stopniowo dopytywać o szczegóły. Zdawało się, jakby tę gorycz mierząc sama do sił jakie w sobie czuła, brała ją powoli i częściami — jak nieuchronne lekarstwo. Panna Róża nie taiła nic, ale dzieliła téż wiadomości i słodziła je jak umiała. Późniéj nieco hrabina dała synowi do zrozumienia, iż zna swe położenie...
— Moje dziecko — rzekła spokojnie — ty się tém ani trwóż, ani zbytnio boléj nad mojém nieszczęściem; ja go długo znosić nie będę, bo czuje, że nie przeżyję... Sił mi brak... życie uchodzi...
W istocie była na pozór zdrową, ale coraz słabszą, w kilku tygodniach postarzała o lat wiele. Twarz zmieniła się, wychudła, zapadły oczy, zarysowały się zmarszczki... Zapomniała o stroju nawet, który dla niéj był nałogiem i potrzebą... Kazała sobie podawać jedną czarną suknię i przypatrywała się jéj, niby licząc na jak długo wystarczyć może...
Doktór przyznał się pannie Róży, iż chociaż właściwie choroby nie było, wyczerpanie nadzwyczajne stawało się groźném. Żaden pokarm sił ubywających przywrócić nie był w stanie...
Całemi dniami siedziała w ciemnym kąciku na kanapce, nie ruszając się, często nie mówiąc, z zamkniętemi oczami, na najmniejszy szelest zrywając się z krzykiem przestraszona. Często Zdzisiowi kazała siedzieć u nóg swoich i na głowie jego złożywszy ręce wychudłe... dumała czy modliła się. Unikała jednak rozmowy, któraby teraźniejszość przypomnieć mogła. O Samoborach mówiła, jak o czémś ukochaném a straconém na zawsze, lubiła je wspominać..
— Te moje drzewka ulubione! pewnie już powycinał! — szeptała i milkła prędko...
Zdzisław nie odstępował matki...
Tego dnia właśnie, gdy Mohyła od księdza emeryta przybył, syn był w pokoju hrabiny, która dowiedziawszy się o prezesie, kazała go prosić do siebie. Być może, iż w sercu zachowywała żal jaki do tego nieudolnego opiekuna, którego winie przypisywano nieszczęśliwe procesu zakończenie — nigdy mu jednak po sobie poznać nie dała. Zdzisław także oprzeć się nie mógł téj myśli, iż Mohyła był przyczyną ich ruiny — ale i on nie objawił się z tém nigdy. Do czegóżby się to już teraz przydało.
Wchodzącego starego przyjaciela hrabina uprzejmie bardzo przyjęła...
— Widzisz kochany prezesie, jestem zupełnie zdrowa, tylko... tylko, ot tak życia mi coraz brak... coraz go mniéj i powoli, szczęśliwie zasnę.
— Ale co bo pani hrabina takie rzeczy mówi, czy to się godzi! — zawołał prezes... Osłabienie przejdzie...
— A tak! przejdzie! — uśmiechając się dodała hrabina... A jakże wasze nogi, prezesie?
— Moje nogi? a spuchłe... i to szczęście — rzekł prezes — doktor się bardzo z tego cieszy, musi być z tém dobrze...
Rozśmieli się smutnie.
Po chwilce takiéj obojętnéj rozmowy, Mohyła skinął na Zdzisia, że ma z nim do pomówienia na osobności, pożegnał się i wyszli do izdebki jego naprzeciwko.
Młody hrabia, który był nawykły do obszernych apartamentów, zajmował od tyłu pokoik, z ciężkością mogący pomieścić łóżko, stoliczek i krzeseł parę. Pozostałe z podróży kuferki ledwie się pod łóżkiem, pod stołem i za piecem jako tako dały porozkładać, aby nie zawadzały...
Dawna elegancya z dzisiejszém ubóstwem w dziwnéj była sprzeczności. Prezes ledwie znalazł miejsce, aby usiąść, choć niewygodnie.
— Mój hrabio — rzekł powoli — nowe tu i niespodziewane wiadomości przynoszę wam... Pan Bóg, bo to jego tylko łasce przypisać można, tchnął lepszém jakiemś uczuciem w serce dzikiego człowieka. Staruszek nasz emeryt mnie upewnia, że pan Sebastyan coś dla was chce uczynić...
— On! dla nas! — przerwał Zdzisław zrywając się z siedzenia — on! dla nas!
— Ale tak jest, ksiądz mi zaręcza, że folwark jeden od Samoborów chce wam oddać.
Zdzisław patrzał milczący.
— Prawda, że rzecz nie do wiary prawie, ja sam nie chciałem zrazu uwierzyć, ale poczciwy starowina ręczy.
Patrzał w oczy młodemu hrabi, który ciągle milczał, ale widać było z jego twarzy rodzaj oburzenia połączonego z niedowiarstwem. Zdawał się litować nad łatwowiernością prezesa.
— Kochany prezesie — odezwał się w końcu: trudno mi najprzód temu uwierzyć, a niepodobieństwem dla nas z tego korzystać.
— Jak to rozumiesz? zapytał Mohyła.
— Nie pozwala na to godność nasza — rzekł Zdziś; splamilibyśmy się przyjmując od nieprzyjaciela rodzaj jałmużny. Zmusiłby nas do wdzięczności, gdyśmy mu winni tylko wzgardę i — uczucie, na jakie zasłużył prześladowca matki mojéj i mój.
— Ale nic nie macie! zawołał prezes.
— Matce mojéj teraz niewiele potrzeba — zawołał Zdzisław: to co ocalało posprzedajemy; ma własne klejnoty i trochę kosztowności, to dla niéj starczy a ja nie potrzebuję nic... nic!
— A cóż poczniesz? zapytał zdziwiony prezes.
— Co w mojém miejscu każdy innyby uczynił — rzekł Zdzisław — muszę pracować i będę pracował... nikt nie umiera z głodu oprócz tych, co tego chcą dobrowolnie... Dzięki Bogu mam młodość i siłę!!
Mohyła patrzał nań z rodzajem naiwnego osłupienia; nie wyobrażał sobie, aby pieszczony Zdziś był zdolny coś podobnego pomyśleć i powiedzieć.
— To bardzo piękne — rzekł z cicha, namyślając się — ale kochany hrabio, wyrzekać się znowu dla jakiegoś heroizmu lepszego i swobodniejszego bytu... nie mogę radzić...
Zdzisław głową potrząsł.
— Żadna siła w świecie nie zmusi mnie do przyjęcia daru z takiéj ręki, jak stryja Sebastyana. Sprawy nie rozumiem wcale, nie znam jéj, mógł mieć słuszność, mógł jéj nie mieć, prawo mu przyznało ją, wygrał proces. Bądź co bądź, z nami, z kobietą, ze mną mógł się obejść po ludzku, nie z ową zaciętością i okrucieństwem, jakich się dopuścił. Tém postępowaniem pomiędzy mną a sobą wykopał przepaść, któréj datkiem jakimś nie zapełni. Nie mogę i nie przyjmę od niego nic.
— Słuchajże — odezwał się prezes kręcąc głową — to znowu z waszéj strony dziwactwo. Jeźli on się pomiarkował, żałuje i chce krzywdę popełnioną wynagrodzić...
— Krzywda jest niewynagrodzona! — zawołał Zdziś zrywając się — ja o tém słuchać nie chcę i nie mogę! To mnie oburza! Chce nas poniżyć i spodlić! tego nie dokaże. My od niego nic nie potrzebujemy... nic...
Mohyła potarł głowę i zamilkł; młody hrabia rozgorączkowany po pokoiku się rzucał.
— Proszę kochanego prezesa — rzekł po chwili, błagam, nie wspominajcie mi o tém więcéj. Słyszeć nawet nie chcę i nie mogę. Między nami a tym człowiekiem nie ma nic wspólnego. Zabrał, zagrabił co chciał, wydziedziczył nas, wyrzucił... rzecz skończona.
Prezes zwiesił głowę, ręce ścisnął i milczał... ale siedział smutny.
— To trudno, mruknął — kiedy dobréj rady słuchać nie chcecie!! Ja na waszém miejscu, zamiast wszystko dumnie odrzucać, starałbym się zbliżyć do tego człowieka. Okazuje się, że jest tam jeszcze jakieś uczucie, przez które do serca trafić można.
Zdziś ręką machnął i w okno zaczął patrzeć, przez uszanowanie dla starego nie chciał odpowiadać nawet. Prezes nie nalegał więcéj, ale miał nadzieję, że gdy pierwsze oburzenie przejdzie, gdy się Zdziś namyśli, zastanowi nad stanem matki, ostygnie, łatwiejszym być może.
— Namyśl się — dodał wstając — nie ma nic pilnego, możesz dobrze się nad tém zastanowić...
Zdzisław z uszanowaniem go pożegnał i odprowadził, a sam pozostał w izdebce nie dla namysłu, ale dla ochłonięcia z wrażenia, jakiego doznał.
Chodził jeszcze wzruszony i smutny, gdy Żabicki wszedł, który dotąd jeszcze wyjechać nie miał siły i zwlekał rozstanie, aby dłużéj w pomoc Zdzisławowi przyjść mógł jeszcze.
— Znajdujesz mnie wzburzonym — odezwał się Zdziś wskazując mu miejsce. Zdziwisz się, gdy ci powiem, że prezes jest przyczyną tego zniecierpliwienia. Przybył tu od naszego poczciwego starego księdza z oznajmieniem, że pan Sebastyan coś nam z łaski swéj chce ofiarować, rodzaj jałmużny. Nie wchodzę w to wiele, czy mało, ale jak ci się myśl podoba?
— Ja téż nie pytam co chce dać, ale czy się przyjąć godzi? rzekł Żabicki surowo. Ludzka społeczność składa wszędzie i zawsze całość spojną, klassy społeczności są niczém inném, jak stowarzyszeniami pod inną formą. Daje się więc i przyjmuje à charge de revanche, bez skrupułu. Tak sądzę. Są jednak pewne wypadki, w których się od kata naprzykład nie może przyjąć nic...
— A właśnie my, sądzę, jesteśmy w położeniu podobném — przerwał Zdziś; i my od kata nie przyjmiemy nic. Nie chcę nawet, by o tém wiedziała moja matka, mogłaby siebie poświęcić i znieść upokorzenie, dla zapewnienia bytu mnie... Co do mnie, ja raczéj będę pracował na nią i dla niéj, niż dopuszczę, ażebyśmy żyli z jałmużny nieprzyjaciela...
Żabicki uścisnął Zdzisia, który chodził z twarzą pałającą, ożywiony niezmiernie — nie powiedział już ani słowa, podzielał zupełnie jego sposób widzenia.
— Znasz naszego staruszka księdza emeryta? zapytał hrabia po chwili.
— A jakże! z przyjemnością patrzę na ten fenomen... odparł Żabicki. Nie jest to człowiek naszego wieku, lecz lepszy od nas wszystkich.
— Pójdźcież proszę do niego i zaklnijcie go odemnie, aby powstrzymał wszelkie kroki pana Sebastyana i nie narażał nas na nieprzyjemności nowe. Powiedzcie mu wręcz odemnie, że z tych rąk nic przyjąć nie możemy i nie przyjmiemy.
— Dobrze — rzekł Żabicki biorąc za kapelusz — idę...
Wyszedł natychmiast na miasteczko i podążył ku plebanii. Przechodząc mimo cmentarza zobaczył staruszka, który z brewiarzem przechadzał się między grobami i świerkami. Zboczył więc do furty cmentarnéj i wszedł.
Powitali się uprzejmie...
— Cóż tu ksiądz proboszcz porabia w tym ogródku śmierci? spytał Żabicki.
— Widzisz, szukam sobie zawczasu spokojnego kątka, gdziebym odpoczął, mówił stary... Śmieszna rzecz, nie umiem się zdecydować na kątek... Choć to zupełnie wszystko jedno, gdzie ciało będzie gniło, nie mogę sobie dobrać miejsca do smaku...
Począł ręką wskazywać.
— Tu wilgoć — tam krowa się pasie i będzie mi nad głową stukała — tam czegoś smutno, owdzie nadto odkryto. Głupstwo ludzkie!! W katakumbie nie chcę leżeć zamknięty — niech się spełni prędzéj: et in pulveren reverteris, pod gołém niebem, w świeżéj ziemi, aby matce oddać co rychléj co się od niéj wzięło...
Jak się waćpanu zdaje ten kątek? hę? Wskazał w rogu między murami zaciszne miejsce. Byłoby doskonałe, gdyby go ktoś przed laty kilkudziesięcią nie zajął. Jest ślad, że tam kogoś pogrzebiono, a nużby grabarz dla mnie spokój kości biednych naruszył? Nie — na to nie pozwolę...
Żabicki uśmiechnął się.
— Masz jeszcze na to czas, mój ojcze, bo choć dziewięćdziesiąt-letni przeżyjesz nas wszystkich...
Staruszek się téż rozśmiał.
— Myślisz, że to rozkosz żyć? a patrzeć jak te ludziska biedne i... niedorzeczne...
Spojrzał nań; — Aleś ty bez interesu do mnie nie przyszedł? mów...
— W istocie, przysłał mnie hrabia Zdzisław.
— A jak się ma hrabina?
— Jednakowo... Prezes był u nas...
— I paplał pewnie.
— Musiał powiedzieć przecie.
— Zdzisław kontent? spytał staruszek.
— Właśnie mnie przysyła prosić, ażebyś JMość dobrodziéj był łaskaw p. Sebastyanowi z głowy to wybił, żeby im żadnego daru nie czynił, bo przyjąć go nie mogą.
Staruszek zdziwiony stanął, palec włożył w brewiarz i ręce załamał.
— Dlaczego? dlaczego? spytał.
— Nie sądzę, żeby o to nawet pytać można, odezwał się Żabicki. Tyle doznali złego od tego człowieka.
— Że mu się poprawić nie chcą dać! westchnął staruszek. A tak — to po ludzku... po ludzku — ale nie po chrześciańsku...
— Zdziś woli pracować i cierpieć, niż być coś winien temu, który ojcu jego był nieprzyjacielem.
— Nie wchodząc w to, czy miał słuszność czy nie? podchwycił stary — a tak! po ludzku! po ludzku!
Zaczął się przechadzać między grobami — nie ciągnąc daléj rozmowy.
— Ojciec nie chce tego widzieć, że Zdzisław ma słuszność! odezwał się Żabicki.
— A tak! niech matka cierpi głód i niedostatek, byle to co zowią honorem, a co jest dumą i egoizmem, uratować! począł staruszek. Powinienem się tego był spodziewać. Więc — pax vobis, i nie mówmy, nie mówmy. Ja tych rzeczy światowych zrozumieć nie mogę, u mnie pokora św. Franciszka idzie przed honorem, bo św. Franciszek wziął ją od Chrystusa i nauczył nas jéj na sobie... Bóg z wami!!
Czoło pochmurniało staremu — milczący był i zmartwiony. Kosztowało go może wiele nakłonienie upartego do ofiary, a teraz trzeba ją było odrzucić. Smutno mu było...
Żabicki pojął staruszka obcego światu, i nie chciał już w tym przedmiocie mówić więcéj. Przyszedł się pożegnać.
— Niech ojciec będzie łaskaw oszczędzi przykrości młodemu i skłoni p. Sebastyana, aby ze swą ofiarą się cofnął. Nie ma co mówić o tém...
I pożegnali się milczący, bo ksiądz emeryt nic nie odpowiedział. Poszedł aż do furtki za Żabickim, niosąc swój brewiarz w ręku, i tu jeszcze raz go pozdrowiwszy, wrócił do swych pacierzy.
Nazajutrz po miasteczku nie wiedzieć zkąd i w jaki sposób gruchnęła pogłoska, że dziki człowiek tknięty litością nad losem rodziny, którą wydziedziczył obchodząc się z nią tak dziko, dobrowolnie chciał jéj coś ofiarować z majątku i że téj ofiary od niego nie przyjęto. Chwalili jedni, ganili drudzy, wielu nie dowierzało. Do choréj hrabiny wcale ta wiadomość nie doszła...
Stan jéj widocznie się pogarszał...
Doktor bez ogródki oświadczył płaczącéj pannie Róży, iż żyć nie może. Nadchodziła jesień, pora dla chorych najniebezpieczniejsza do przebycia... liście zaczynały opadać z drzew, powietrze ostygało, coraz rzadziéj ukazywało się słońce, dni chmurne i krótkie wzmagały tęsknotę smutkiem w całéj naturze rozlanym.
Hrabina Julia coraz bardziéj była nieruchoma i milcząca, domagała się tylko Zdzisława, który ciągle siedzieć przy niéj musiał. Patrzała nań i łzy ciche puszczały się jéj z oczu; całowała go w głowę, przyciskała ku sobie — ale rzadko zdobyła się na jakie pytanie i słowo...
Doktor przychodził codziennie, dawał jakieś przepisy i lekarstwa; gdy Róża wychodziła za nim do sieni, aby z oczu jego wyczytać pociechę, spoglądał na nią smutny, ściskał jéj rękę w milczeniu i wymykał się, aby nie być zmuszonym kłamać lub powiedzieć zbyt wiele...
Nagle jednego dnia hrabinie zdało się być znacznie lepiéj, wstała rzeźwiejsza, chodziła kilkakroć do okna obejrzeć okolicę, kazała się pannie Róży zaprowadzić do pokoiku Zdzisia, aby obejrzeć, jak też on mieszka. Opierała się długo towarzyszka, ale wreszcie poszła z nią do ciasnéj izdebki. Na widok jéj, ledwie przez drzwi spojrzawszy, hrabina zapłakała i odeszła. Jednakże dnia tego była więcéj ożywiona, ale razem podraźniona bardziéj niż zwyczajnie.
Mówiła wiele, doktor znajdował, że za nadto. Nad wieczorem z za chmur pokazało się słońce i promyk jego wpadł do pokoju, hrabina ucieszyła się nim, uderzyła w dłonie, witała go jak gościa, a gdy to światło blednąć zaczęło i znikło, zapłakała jak dziecię... Wieczorem gdy przyniesiono lampę, kazała sobie podać szkatułkę, w któréj były jéj kosztowności... Rozłożyła je na kolanach, jakby przypominając sobie chwile, w których je kładła i odbierała hołdy... Piękny łańcuch złoty wrzuciła na szyję klęczącéj przy niéj Róży. Nie mam ci co teraz dać na pamiątkę... weź choć ten symbol niewoli naszego życia... Resztę pozamykała starannie, a pierścień z wielkim soliterem, który zwykle nosiła na palcu, zdjęła i rzuciła także do szkatułki, zostawiając tylko na wychudłéj ręce ślubną obrączkę. Szkatułkę kazała zanieść do pokoju Zdzisia... Dziwne te przygotowania, choć je za fantazyę uważano, zaniepokoiły wszystkich; posłano po doktora raz drugi, który znalazł trochę gorączki i radził pójść na spoczynek do łóżka.
Wszyscy się rozeszli, została tylko p. Paklewska, a u téj uprosiła hrabina, żeby jak najśpieszniéj posłała po księdza.
— Ale pani się nie czujesz gorzéj? doktor mi zaręczył, że nie ma nic.
— Cóż to szkodzi, że się wyspowiadam? lżéj mi będzie na duszy...
Na plebanii nie było nikogo oprócz staruszka, który się przywlókł zaraz... Powitała go z radością wielką, a on znalazł ją tak ożywioną i na pozór silną, że się tém pocieszył i rozweselił. Po odbytym obrzędzie, ksiądz prosił jeszcze o chwilkę rozmowy... Zdało mu się, że spełni dobry uczynek, gdy się do pojednania przyczyni. Z należnemi ostrożnościami oznajmił hrabinie o ofierze pana Sebastyana i odrzuceniu jéj przez Zdzisława, którego ani potępiał, ani chwalił.
Hrabina się zamyśliła głęboko.
— Mój ojcze, rzekła — Zdziś jest teraz głową rodziny i sam całą ją stanowi... do niego należy sądzić co ma uczynić, aby wyszedł choć ubogim, ale czystym z téj próby, jaką się Bogu dotknąć nas podobało. On miał słuszność, mój ojcze — my tego nie powinniśmy przyjąć, nie możemy...
Albo nas dotknęła krzywda, którą znieść należy, nie mogąc się jéj obronić; lub ponosimy karę za winę czyjąś, i od niéj nie chcemy się wyswobadzać. Jałmużny Samoborski nie przyjmie, dobrodziejstwa od tego, co mu odebrał wszystko, nie potrzebuje; Bóg opatrzy przyszłość.
Łza pociekła jéj z oczu...
— Nie mówmy o tém więcéj — dodała — Zdziś pięknie i szlachetnie postąpił... Spokojna jestem o przyszłość jego...
Nie śmiał nalegać staruszek... Hrabina wsunęła mu zwitek jakiś, prosząc o nabożeństwo za duszę Julii — i pożegnała.
Było po północy już, gdy panna Róża weszła znowu do sypialni i zastała hrabinę na modlitwie, spokojną, uśmiechniętą nawet. Opierała się pójściu na spoczynek, mówiąc, że nie czuła snu potrzeby, i nie rychło dała się do niego namówić. Panna Róża kładła się zwykle w tym samym pokoju, a tym razem niespokojniejsza jeszcze, nie rozbierała się nawet, lecz słysząc spokojny oddech śpiącéj hrabiny, sama wreszcie nad ranem usnęła głęboko. Zwykle hrabina budziła się bardzo rano; tego dnia godzina minęła, a panna Róża poszła się do łóżka przysłuchywać — zdało jéj się, że oddechu czuć nie było, że hrabiny twarz bledszą niż zwyczajnie znalazła. Leżała z rękami na piersiach złożonemi trzymając w nich krzyżyk złoty, który nosiła od dzieciństwa... Przestraszona p. Paklewska posłała po doktora, mieszkającego w sąsiedztwie, który nadbiegł natychmiast. W sieniach już opowiedziała mu swoje przerażenie, z którego doktor się uśmiechnął... i wszedł na palcach do sypialni. Dotknięcie do ręki, potém do czoła przekonało go, że hrabina nie żyje. Miała więc przeczucie śmierci, które wybranym czasem jest dane.
Nie śmiano powiedzieć o tém Zdzisławowi, lecz doktór podjął się smutnego posłannictwa. Przybiegł on do łóżka i padł przy niém płacząc... trudno go było od zwłok tych oderwać... W dworku płacz, jęk, zamieszanie w pierwszéj chwili było takie, że wszyscy potracili głowy. Pannę Różę cucić było potrzeba i trzeźwić co chwila... Nikt nie miał dosyć przytomności, aby się zająć niezbędnemi przygotowaniami do pogrzebu. Na prezesa niewiele było można rachować z powodu jego ociężałości i wieku; wyprawiono więc list do kapitana, a tymczasem ksiądz staruszek przypadł z brewiarzem i modlitwą.
Dawni słudzy z Samoborów, z których wielu było jeszcze w miasteczku i okolicy, dowiedziawszy się o zgonie hrabiny, zeszli się wszyscy do dworku prosząc, aby ich do ostatniéj posługi użyto. Obcy nawet czuli się w obowiązku upadłéj rodzinie okazać współczucie.... Nie zbywało więc na pomocy, na ludziach i na dowodach miłości, które u łoża zmarłego są najpiękniejszém życia jego świadectwem.
Z południa przybiegł kapitan, wioząc z sobą Stasię, która chciała być pannie Róży pomocą. Zdziś chciał, ażeby pogrzeb odbył się jak najwspanialéj i ofiarował nań ostatni grosz, jaki mu został, a nawet przekazane przez matkę klejnoty; ale staruszek oświadczył, iż zmarła w wigilię zgonu poleciła mu prosić i zakląć syna, aby ją w prostéj trumnie pochowano, bez żadnych obrzędów i wystawy.
Nie zapraszano więc nawet nikogo z sąsiedztwa, które pomimo to przybyło tłumnie i gromadnie. Poczuli się wszyscy do obowiązku i spełnili go...
Oprócz Mangoldów, którzy byli za granicą, nie brakło nikogo. Pogrzeb przy całéj prostocie swéj, liczbą tych, co nań przybyli, wspaniały był, majestatyczny, bo lud ze wsi okolicznych, ludność miejska, urzędnicy, szlachta, duchowieństwo nie proszone zbiegło się z całéj i najdalszéj okolicy....
Usłuchano i w tém woli zmarłéj, by żadnéj mowy nad grobem nie było, a milczenie w takiéj chwili za najwymowniejszą stało egzortę. Zdzisław sam jeden szedł za trumną... z głową spuszczoną, blady, czując, że nowe, sieroce, sobie samemu zostawiony, rozpocząć miał życie... Gdy wstawszy z mogiły, chwiejąc się wyszedł z cmentarza, zastał sąsiadów czekających nań u furty... Każdy z nich przystąpił doń, aby mu rękę ścisnąć w milczeniu — niektórzy płakali głośno... W pół godziny potém rozjechali się wszyscy i miasteczko puste już było...
Prezes tylko i kapitan ze Stasią powlekli się do dworku za Zdzisławem. Tego dnia późno w wieczór, drogą po za miasteczkiem nadjechał do plebanii garbaty. Wiedział już zaraz o śmierci hrabiny, a przez ludzi z Samoborów o pogrzebie. Gdy w czasie ubogiéj wieczerzy pustelnika zapukał do drzwi jego — zdziwił się nie pomału starowina, widząc go o téj godzinie u siebie.
Pan Sebastyan także chmurny był, i co mu się nie trafiało — zafrasowany.
— Przejeżdżając wstąpiłem do jegomości— odezwał się. Cóż to, spoczywacie po pogrzebie wspaniałym?? a wspaniały był, słyszę...
— Nie mógł być skromniejszy, mój dobrodzieju, odpowiedział ksiądz, który dokończywszy swego śledzia z chlebem, ocierał właśnie usta; — Pan Bóg tylko uczynił go pamiętnym i uroczystym, bo się nań tysiące ludu zebrały...
— Ja to rozumiem, śmiejąc się zawołał garbaty — nie tyle to dla nieboszczki jak dla mnie żywego zrobili, aby mi pokazać, jak mnie nienawidzą!!
— Co acindziejowi w głowie? co w głowie? począł ksiądz z oburzeniem: kto tu dziś o waszmości pomyślał? Pochlebiasz sobie zbytecznie... Kara Pana Boga z ludźmi takimi!!
Garbaty się nasrożył.
— Cóż oni tu tak osobliwszego okolicy wyświadczyli? zkąd taka rozczulająca wdzięczność? dodał. — Mów sobie ojcze, co chcesz, a ja co wiem to wiem.
Staruszek usiadł nic nie mówiąc.
— A cóż z moim darem? hę? to pewnie odłożone na późniéj, ale tymczasem psy na mnie wieszać mogli... Wszakże im daję więcéj niż warci, i to z łaski...
— Ale oni nie wezmą nic, nie chcą nic, i słyszeć o tém nawet nie mogą — zawołał ksiądz...
Garbus się zerwał z krzesła.
— Jakto może być? odrzucają? nie chcą?... nie wierzę!
— Najpewniéj — mowy o tém być nie może...
— To zapewne ten gołowąs, pyszałek — krzyknął garbaty... a no — dobrze! tylko jeśli się rozmyśliwszy prosić potém będzie — nie dam nic — nic — nic.
— Hrabia Zdzisław odmówił pierwszy, przerwał staruszek, to prawda, alem ja sam mówił o tém z nieboszczką hrabiną, która to pochwaliła. Ufają w Bogu, że ich nie opuści...
— Bardzo ślicznie!! z udaną radością zacierając ręce zawołał garbaty — pięknie, wspaniale, szlachetnie — co się zowie po pańsku! Ja się téż z tego cieszę niezmiernie... Mojemu Wiktorkowi, Pawełkowi i Nastusi zostanie więcéj. Od przybytku głowa nie boli. Zbyć się chciałem ludzkiego krzyku i wrzasku, dawałem odczepnego... Koli moje ne w ład, to ja z swojem nazad. Płakać nad tém pewno nie będę! Możeby chcieli, żebym im z Samoborów ustąpił i przeprosił. Cha! cha!...
Nie frasujcie się ojcze — dokończył widząc zasępioną twarz staruszka: nic a nic mnie to nie zmartwiło. Tém-ci lepiéj.
Ksiądz nie chciał oliwy do ognia dolewać i milczał, garbus miotał się po izdebce ramionami ruszając i z ukosa spozierając na siedzącego spokojnie gospodarza. Mruczał coś długo jeszcze pod nosem i śmiał się sam do siebie...
— Cóż ten hrabicz myśli z sobą? zapytał po chwili stając.
— Nie wiem, prezes mi mówił, że jedzie się uczyć, aby mógł sobie na chléb zarobić.
— A no, to powiedzcież mi, nie jestemże ja dobrodziejem jego? nie powinienże mi dziękować. Byłby umarł osłem i papinkiem jakim był ojciec, a tak się może z niego co wykrzesze... Wszystko to mnie winni, choć przeklinać będą garbusa... Niech klną, mam to z doświadczenia, że się tym tylko wiedzie na świecie, których przeklinają.
Rozśmiał się dziko, a ksiądz się nań ofuknął i nogą uderzył w ziemię.
— Co mi tu acindziéj herezye takie pogańskie pleść będziesz! zawołał.
Garbus postał chwilę, popatrzał nań, skłonił się — i pożegnał.
— Do nóg upadam...
— Z Bogiem! z Bogiem! mruczał staruszek...
Tak się rozeszli i nie widzieli więcéj, bo do śmierci księdza emeryta, garbus u niego więcéj nie postał.
Tegoż dnia prezes z kapitanem zaprosili się sami do Zdzisława za dni kilka, bo Mohyła chciał koniecznie przyszłość jakąś obmyślić i dopomódz Zdzisiowi, choć sam w interesach nie bardzo mógł, przy najlepszych chęciach, być użytecznym. Zdzisław wszakże niczyjéj pomocy nie potrzebował; od dawna rozmówił się z Żabickim, razem z nim postanawiając jechać do uniwersytetu. Zapasy jego wielkie nie były, grosza zostało szczupło, choć doktór odmówił wszelkiego wynagrodzenia, a pogrzeb bardzo mało kosztował. Trzeba jednak było sługi popłacić i mnóstwo drobnych osobistych dłużków, które za lepszych czasów nie stanowiły nic, a teraz zupełnie kassę wyczerpywały. Zostało ich tyle jeszcze, iż Żabickiego trzeba było uprosić, aby z klejnotami jechał do Warszawy.
Zdzisław nie mógł się sam oddalać, zostając umyślnie, by nie sądzono, że wierzyciele zapomnieni zostaną. Pomiędzy nimi była i panna Róża, mająca z lepszych czasów weksel na kilka tysięcy. Dług to był święty, bo stanowił jedyne mienie kobiety (tak przynajmniéj Zdzisław sądził), która całe życie dla nieboszczki poświęciła. Klejnoty, o ile się oszacować dawały przez nieznawców, a niektórych z nich ceny nabycia wiedziano — mogły dość znaczną sumkę stanowić. Strąciwszy z niéj należność panny Róży i znaczniejsze długi inne — mogło Zdzisławowi parę tysięcy złotych zaledwie pozostać. Kosztowna jego wyprawa cała pozostała w Samoborach, a o zwrot jéj wcale się nie myślał dopraszać. Pogodnym umysłem patrzał pieszczony Zdziś na przyszłość, znajdując w tém rodzaj pociechy, że walczyć, cierpieć i pracować będzie musiał. W młodości wszystko, co z sobą przynosi jakieś życie nowe, jest pożądane — spoczynek jeden straszny...
Zdzisław marzył teraz o walce, jak niedawno o świetnéj przyszłości... a ubierał ją w szaty dramatyczne, nadawał jéj urok poezyi — który ona ma rzadko... Były to tylko innego rodzaju niebieskie migdały.
Rzeczywistość ze swą prozą, trywialnością, powszednim brudem, nudą, słotą i pluchą cichą — nie była mu znana nawet, nie wchodziła w żaden rachunek... Zamiast płaszcza purpury ze złotem, widział tragiczną szatę i koturn i patrzał już jak mu z niemi będzie do twarzy. Młodzieniec jak on, dziwną losu niesprawiedliwością dotknięty, walczący heroicznie z ubóstwem, nie wzdrygający się ani razowego chleba wieśniaczego, ani chudego jadła biedaków — miał także swój urok i musiał na świecie obrócić oczy i serca ku sobie. Nie wątpił, że współczucie powszechne i zajęcie towarzyszyć mu będzie, że ludzie napraszać mu się zechcą z posiłkiem, radą, protekcyą, które on z uczuciem godności uchylając — o własnéj sile pójdzie ciernistą drogą żywota. Czuł w sobie wszystkie warunki bohatera poematu... i obiecywał nim zostać... W świetle jakiémś byronowskiém błyskała mu przyszłość wspaniała na szerokiéj widowni świata...
Skromnie jednak spowiadał się ze swych planów przed przybyłemi w dni kilka prezesem i kapitanem. Mohyła uścisnąwszy go z uczuciem, wymógł i zaklął, aby im co do grosza wyspowiadał się ze swych zasobów i z tego co mu pozostawało.
Zdzisław nie mógł tego zataić opiekunowi. Powiedział mu ile miał, a ile z Warszawy z Żabickim się spodziewał, ile się należało pannie Róży i innym drobnym wierzycielom... Porowski wziął to zaraz pod kredkę — zostawało nie więcéj nad parę tysięcy złotych...
Prezes się przestraszył.
Kapitan dodał:
— Chociażeśmy owe kosztowności cenili nie drogo, nie było praktyki, aby je kto sprzedał, potrzebując spieniężyć, za taką cenę, jaką sobie ułożył. W takich razach korzystają zawsze nabywcy... Jeśli więc pan Żabicki nie przywiezie summy oznaczonéj, co zostanie?
— Zostanie tyle ile potrzeba abym dojechał do uniwersytetu — zawołał Zdzisław; — będę dawał lekcye, będę się starał zapracować, a chcę być winien sobie samemu przyszłość. Nic ona mnie nie przeraża...
Prezesa i kapitana właśnie to zaufanie młodzieńcze przerażało najbardziéj. Nie śmieli mu jednak tego ostatniego skarbu odbierać — milczeli... Przez wyjeżdżającego do Warszawy Żabickiego z równie wielkiém zaufaniem, nie zachwianém jeszcze, panna Róża napisała do profesora, spodziewając się, że on go tam gdzieś spotkać musi. Żabicki nie śmiał listu nie przyjąć, chociaż zdało mu się, że nań odpowiedzi nie przywiezie. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali jego powrotu...
Stało się, jak zwykle się dzieje, iż rachuby wielu zawiodły. Na kosztowności hrabiny trudno było znaleźć kupca, ocenienie ich wypadło taniéj daleko, niż się spodziewano. Żabicki nie dosyć wprawny w podobne sprawy dał sobie wmówić co chciano i zrobić co chciano... Szczęściem w ostatniéj chwili — na najmniéj szacowny klejnot starożytny znalazł się nabywca, który go opłacił po amatorsku i sumy dopełnił. Trzeciego dnia pobytu swojego w Warszawie, w ulicy zetknął się z profesorem, który go sam zatrzymał. Wilelmski lice miał różowe, perukę nową i prawie odmłodniał na bruku. Przybrał jednak minę kondolencyjną.
— Cóż się tam u was dzieje? Czytałem w Kuryerze, że hrabina umarła! Mój Boże! cóż Zdziś ten nieszczęśliwy?
— Zdzisław młody i da sobie rady — odparł Żabicki; — ale czekajcie — byłbym zapomniał, list do was przywiozłem od panny Róży...
Mimowolnym ruchem profesor aż się cofnął na to wspomnienie. Żabicki dobył żałobną pieczęcią zamkniętego pisma i oddał je... Ciekawość zmusiła rozpieczętować...
List był nie ciekawą ortografią, a jeszcze mniéj ozdobnym charakterem pisany, nieco krzywo, wyglądał niepocześnie... Jednakże czytając go, profesorowi lice się rozjaśniło, usta uśmiechnęły, w oczach nawet wilgoć pewna się ukazała, która za łzy w podobnych razach uchodzić zwykła.
— Poczciwa, zacna, godna osoba! zawołał chowając list do lewéj kieszeni w okolice serdeczne... Kiedy ty jedziesz mój Żabisiu, żebym wiedział?... Możebyśmy pojechali razem. Bądź co bądź, verbum nobile, osoba ze wszech miar godna szacunku... Ktoby to był tak hrabinę wiernie do zgonu pielęgnował, kiedy tam już żadnéj sperandy nie było? pytam się, kto?
Żabicki stanął coraz bardziéj zdziwiony.
— Gdzie mieszkasz? dołożył gorąco Wilelmski — na pół kosztu jadąc, zawsze dla obu korzystniéj i — bezpieczniéj.
Postanowiono więc jechać razem, choć młody profesor nie mógł dobrze zrozumieć, jakim cudownym sposobem panna Róża zaschłe serce swojego narzeczonego poruszyć mogła...
Rzecz ta wyjaśniła się późniéj dopiero, w podróży, gdy rozczulony Wilelmski wygadał się z tém, iż w liście panna Róża przyznała mu się do posiadania w gotówce przęsło stu tysięcy złotych. Osoba więc była istotnie ze wszech miar godna szacunku. Wilelmski roztkliwiał się mówiąc o niéj, a pierwotną swą obojętność tłómaczył tém tylko, iż nie śmiał jéj ofiarować podziału przyszłości, którą za zbyt jeszcze niepewną uważał. Teraz rozjaśniało się wszystko, mogli piękną pensyę założyć w Warszawie i w krótkim przeciągu czasu dorobić się wioski kapitalnéj.
Panna Róża w oczekiwaniu na professora mieszkała tymczasowo we dworku najętym przez Zdzisia — mogła go nawet jeszcze przez parę miesięcy zajmować. Wilelmski jechał opatrzony już we wszelkie świadectwa i papiery, jakie do zawarcia związków małżeńskich mogły być potrzebne.
Profesor po czułém przywitaniu, po cichéj rozmowie znalazł kątek w tymże dworku, aby oszczędzić wydatków... Zdzisław natychmiast wziął się do wypłat i pokończenia interesów, jakie go tu jeszcze wstrzymywały... Pożegnanie z prezesem i kapitanem, zostawało na koniec... Wprost z Wólki ruszali z Żabickim w dalszą drogę...
Jeszcze więc raz przejeżdżając koło Samoborów musiał Zdzisław je widzieć i żegnać. Była to jakby próba męztwa, gdyż istotnie serca potrzeba było wielkiego, aby się tym widokiem nie poruszyło i nie zalało goryczą.
Garbaty dotrzymał słowa: pałac już walić poczęto... Okna były powyjmowane, drzwi z zawias zdjęte. Żydzi wywozili kupione posadzki i sprzęty. W dziedzińcu stały wozy już napełnione rzeczami i oczekujące na nowe ładunki. Znaczna część ogrodu wycięta przerażającém była pustkowiem, wysokie pnie z żółtemi wierzchy i gałęzie suche zalegały to pobojowisko... Trzody pasły się wśród klombów... W oranżeryach nie było ani okien, ani kwiatów powyprzedawanych.
Rodzina pana Sebastyana i on sam mieszkali w oficynie, którą otaczały różne statki do nabiału, prania i gospodarstwa niewieściego służące.. Sama jejmość w chuście na głowie, właśnie z drobiem miała do czynienia.
Zdziś odwracał oczy, bo mu to krajało serce — a przecież ciekawy był tego obrazu. Spojrzał w okna pokojów matki — i te próżniami czarnemi stały; w skrzydle, które zajmował, skład zapewne jakiś zrobiono, bo tarcicami pozabijano drzwi i okna.. Tam gdzie zwykle mnóstwo ludzi się zwijało — teraz cicho było i pusto... Kilka kobiet rozwieszało bieliznę grubą na resztkach sztachet pozostałych...
Blady i przejęty widokiem tym, przybył Zdziś do Wólki. Zwykle wesoła twarzyczka Stasi wydała mu się przy powitaniu nad wyraz smutną i chmurną, chociaż najżywsze wyrażającą współczucie. Kapitan z nią razem wyszedł w ganek naprzeciw Zdzisława...
Stasia spojrzeniem odgadła, że przejeżdżali koło Samoborów... nie potrzebowała pytać o to... Znalazła Zdzisława zmienionym wielce, spoważniałym, innym. Nie mniéj się jéj, może więcéj niż dawniéj podobał. Otaczał go w istocie urok, jaki ma dla poczciwych, młodych serc niedola...
Była to pora obiadowa — zostali więc godzin parę... Kapitan więcéj był z Żabickim, Stasia zabawiała Zdzisława, choć trudno było słowo rzec, któreby o smutną przeszłość, o smutniejszą jeszcze przyszłość nie potrącało...
Zdzisław chciał być wesołym, a przynajmniéj mężnym i niepiszczącym nad sobą.
— Kiedy my się i gdzie zobaczymy znowu? odezwała się Stasia siedząc po obiedzie u okna, przy którém stały jéj krosienka.
Zdzisław spojrzał i westchnął.
— Nie wiem, rzekł, czy tu już kiedy powrócić będę miał siłę, co ze mną uczyni los — ludzie... ja sam wreszcie... że my sobą najmniéj sami władamy. Mógłżem się przed kilku miesiącami spodziewać, że w ten sposób, w téj żałobie opuszczać będę te strony?
— To właśnie zaręcza, iż równie niespodziany a szczęśliwy kiedyś powrót być może — odpowiedziała Stasia żywo. Los jest dziwaczny... ale dziwactwa jego są różne... Miejmy nadzieję, że i dobry kaprys trafić się może...
— Życzę go dla pani, a nie spodziewam się dla siebie — odezwał się Zdzisław... Dźwięk jéj głosu mówił doń teraz całą przeszłością i urok miał dlań czarodziejski... Dziewczę się uśmiechało łagodnie.
— Nie zapominaj pan o nas — ja nawet powiem: o mnie... Byliśmy i pozostaniemy przyjaciołmi waszymi, nic nas nie zmieni... Jeśli wam ciężko i smutno będzie między ludźmi na świecie, wróćcie do nas na wypoczynek i pokrzepienie...
Podała mu rękę drżącą.
— Daj mi pan słowo na to! zawołała żywo — rękę i słowo!
Zdzisław wyciągnął dłoń.
— Dziękuję pannie Stanisławie, rzekł cicho — dajesz mi pani na odjezdném najmilszą pamiątkę,.. Wiem przynajmniéj, że tu na przyjaźń czyjąś liczyć mogę...
— Zawsze... dorzuciła Stasia rumieniąc się, przekonasz się pan o tém...
Na krosienkach leżały ostatnie jesienne kwiatki, gdzieś w zaciszu jeszcze wypielęgnowane przez słońce... Zdziś wziął bledziuchną różyczkę, z któréj część listków osypała się, i nic nie mówiąc ją schował. Stasia żywiéj się zarumieniła...
— Pojedzie ze mną, aby mi tę chwilę przypominała — odezwał się cicho...
— Ale niech z panem — powróci! dodała Stasia ciszéj jeszcze...
Żabicki naglił do drogi... Konie już stały... żegnali się więc milczący, wzruszeni wszyscy... Zdziś skoczył na wózek... a długo oglądając się za siebie, widział w ganku jasną sukienkę... i białą chustkę powiewającą pożegnaniem zdaleka.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.