Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zdziś, ani matka jego nie postrzegli się, gdy się ściemniać zaczęło, a z Wólki tak było blizko do Samoborów, że przejazd znaną drożyną nie groził żadném niebezpieczeństwem. Stasia była wesoła na pozór, choć w istocie więcéj zamyślona, poważniejsza niż zwyczajne. Spoglądała na Zdzisia tak czasem dziwnie, ściągając wzrokiem do duszy, że się mieszał i czerwienił.
Na nią nie śmiał tak patrzeć, jak na Elsę, któréj oczy odpowiadały mu chłodno i niezrozumiale; ze Stasi tryskało życie, każde jéj słowo brzmiało tą siłą myśli młodéj, co je wydała... Hrabina téż zawsze w obawie, aby trzpiotek ten głowy synowi nie zawrócił, jak tylko mogła najprędzéj pożegnała kapitana.
W progu Stasia rączkę podała dawnemu towarzyszowi młodości, życząc mu szczęścia w podróży — w oczach jéj niby łezka się prześlizgnęła niedostrzeżona, czuła, że to być musi rozstanie ostatnie, że świat, ludzie, lata rozdzielić ich muszą przepaścią, i że ten Zdziś, który wyjeżdżał, już nigdy tym samym nie wróci.
Ona to daleko jaśniéj widziała od niego, i żal jéj było Zdzisława tego, który się miał zmienić na cale nową i nieznaną istotę.
— Jedź pan z Bogiem, szepnęła, a wracaj dobrym i tym samym panem Zdzisławem...
Hrabina po wyjeździe milczała długo — myśl jéj wróciła do rozstania z synem... i przyszłości...