Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jeszcze dni parę, a Samobory miały zamilknąć na długo... i Zdziś odlecieć między obcych ludzi, którzy go za pospolitego człowieka wziąć byli gotowi... Zdzisia!
Dzień ten naostatek nadszedł. Wszystko było gotowe, pokoje jedynaka smutne stały i odarte z ozdób — powozy wypakowano... Z rana przybył ksiądz kanonik ze mszą i błogosławieństwem. Wszyscy dworscy zeszli się na nabożeństwo, hrabina płakała, a panna Róża dla samego dowodu przywiązania do niéj płakać musiała także. Zdzisiow i było trochę smutno, lecz czuł się mężczyzną, a podróż go dosyć nęciła... Gdy kanonik wyszedł w komży i stule z agendką, aby go pobłogosławić — ukląkł i na chwileczkę pożałował dni ubiegłych.
Wyszli razem z matką... Dzień był bardzo piękny, jasny, nie skwarny, a w naturze spokój zapowiadający długą pogodę... Hrabina nie mogła eszcze z tą myślą się oswoić, że nazajutrz rano przy śniadaniu nie przyjdzie Zdzisław pocałować jéj w rękę, spytał jak spała i rumianą swą pokazać jéj twarzyczkę. Z razu nie miała zamiaru odprowadzać go wcale, potém kazała zaprządz, by z nim jeszcze odjechać do najbliższego miasteczka. Panna Róża towarzyszyć jéj miała, gdyż hrabina w prostocie ducha przypuszczała, iż tém jéj i profesorowi uczyni przyjemność. Ułożyła nawet sama wsiąść do powozu z synem, a ich wyprawić drugim,