Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zobaczyć, bo właśnie wchodzili w boczną ulicę do dworku wiodącą, a wóz garbatego, zatrzymał się przed Boruchem...
Jakkolwiek ciekawi, wszyscy na widok wysiadającego pierzchnęli, rozstępując się szeroko jak przed zapowietrzonym: arendarz nawet cofnął się do alkierza... Musiał p. Sebastyan dojrzeć tego, bo zeskakując raźno z wozu, począł się dziwnie śmiać.
Strzepnął sukmanę, przeciągnął się, stanął i na pochód patrzał.
Groźnemi oczyma go mierzono...
Kilka razy się odwrócił, jakby miał ochotę z kim rozmowę począć, ale ludzie się widocznie uchylali — stał więc sam...
Po chwili coś powiedziawszy do woźnicy, ruszył z miejsca i wolnym krokiem poszedł, kijem się podpierając — za lektyką.
— Jeśli, uchowaj Boże, słowo mi tu piśnie, zgniotę go — mruczał kapitan, trzęsąc się z gniewu.
Odgróżki téj nikt nie posłyszał oprócz prezesa, ale tém samém uczuciem poruszyło się mieszczaństwo przed Boruchem.
— Żeby on tu jeszcze śmiał się znęcać nad nimi... zawołał organista.
— Niedoczekanie jego — przerwał mieszczanin — nie damy im na naszym gruncie zrobić krzywdy... Mospanowie bracia... na wilka!! a nu!
Téj iskierki tylko było potrzeba, ażeby tłum