Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tylkośmy trochę galopowali w ulicy... rzekł Zdziś — Timur suchuteńki...
— Chodźże ze mną, bo mamy z sobą jeszcze dziś wiele do mówienia, odezwała się matka podając mu rąkę... Zdziś pozdrowił profesora, hrabina uśmiechem pożegnała obu i powoli z synem poszła ku pałacowi. Profesor z panem Żabickim zostali na ścieżce oko w oko, sami z sobą. Profesor poprawił nieco pod kapeluszem perukę, patrząc na Żabickiego, który zdawał się mieć ochotę minąć go i iść inną ścieżką daléj; chrząknął nieco i wstrzymał go, dając mu znak w milczeniu.
Nim jednak rozpoczął rozmowę, obejrzał się jak daleko odeszła hrabina.
— Możebyśmy się trochę przeszli...
— Chętnie — rzekł Żabicki. Znać było jednak w tym wyrazie więcéj grzeczności, niż ochoty.....
— Rzeczywiście musimy pomówić z sobą, kochany panie Żabicki, począł łagodnie — szczególnie we własnym pańskim interesie.
— W moim? zapytał Żabicki zdziwiony nieco.
— A no tak, tak — choć to już może trochę późno, chciałem pana przestrzedz — wierz mi, z dobrego serca.
Żabicki spojrzał ciekawie, ale bez zbytniego zajęcia się przestrogą, która grozić się czém zdawała...
Profesor wziął go za rękę.