Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiedliwy, mówił staruszek cicho i powoli — patiens, quia aeternus — tak! tak, mój dobrodzieju! A że sprawiedliwy i cierpliwy, powie sobie: — Pan Sebastyan za grzechy dziada mścił się na wnukach, więc nic mu nie uczynię — poczekam aż dorosną dzieci i wnuczęta niewinne, i na nich wywrę zemstę moją... Czy waćpan dobrodziéj masz dzieci?
Garbaty milczał długo, potém szybko jak wystrzelił, rzekł wyzywająco:
— Mam.
— Bardzo mi ich żal niebożąt! rzekł ksiądz wzdychając...
— Ja myślę, że i waszmość, mój księże, i drudzy tu, więcéj pono tych trutniów pseudo-hrabiów żałujecie niżeli kogo innego — przerwał garbaty.
— A! rzeczywiście, my ich tu wszyscy bardzo żałujemy. Ludzie byli bogobojni, miłosierni, dobrzy, łagodni.
— Anioły! rzekł szydersko garbaty i rozśmiał się dziko.
— Nie — ludzie ułomni... ale to już wiele, że ludzie... dodał ksiądz.
— Bo inni, jak ja, to już i tego imienia nie warci? śmiejąc się dokończył p. Sebastyan.
Ksiądz zmilczał, westchnął i w okno spojrzał...
Garbaty ruszał się, jakby już wstać chciał i iść...