Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ratiores, usiłując się jedni od drugich coś dowiedzieć o téj przerażającéj katastrofie.
Sam gospodarz z rękami za pas założonemi, w czapce, z miną głębokiego dyplomaty, przysłuchiwał się rozmowom, niekiedy uśmiechem okazywał swe współczucie lub niedowiarstwo, i mocno zdawał się zajęty zbadaniem opinii publicznéj, która się w najrozmaitszy sposób objawiała... Sądy były najdziwaczniejsze, bo, jak zwykle, lud i maluczcy — zmuszeni wyciągać wnioski z małéj liczby zewnętrznych znaków, dla nich dostępnych, nie zawsze szczęśliwie o wypadkach wyrokowali. Wyobraźnia dopełniała czego brakło do pojęcia całego toku rzeczy.
Dwaj starzy mieszczanie, którzy dawne pamiętali czasy, siedzieli za stołem — Boruch się przechadzał — małego wzrostu organista, człowieczek bardzo ożywionéj fizyonomii i gadatliwy, prowadził rozprawy. W wytartéj opończy, chudy i łysy leśniczy, niegdyś w Samoborach mieszkający, dodawał komentarze — i sprostowania. Pod piecem dwie gosposie z założonemi rękami przysłuchywały się z daleka, szepcąc coś z sobą po cichu.
— Co to gadać — odezwał się jeden z mieszczan, którego nos dowodził, że lubił pociągnąć — co to gadać! ludzie padają jak muchy — dziś pan, jutro żebrak... Palec boży! palec boży!
— A cóż oni przecie zrobili? — przerwał drugi