Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A — tak — krótko odparł Mangold — głowę spuścił na piersi, ręce złożył, westchnął i zamilkł...
— Bóg widzi, że cierpię z nimi i za nich... bo serce się rozdziera patrzeć na to...
Mangold odetchnął, ramionami ruszył, rękami uderzył po poręczach fotelu i — zmilczał.
— Co najgorsza, że z dzikim, z Hotentotem mają do czynienia... ze zwierzęciem...
— Proszę! proszę! odezwał się baron... słyszałem — mówiono...
— Hrabina jakby obłąkana... dodał prezes.
— Jest czego! jest! mruknął Mangold...
— Posłaliśmy po Zdzisława...
Wiadomość ta nieco żywiéj zdawała się obchodzić barona — spytał: — Kiedyż się go państwo spodziewacie?
— Nie wiem w tych dniach pewnie...
Mangold milczał znowu, w ogóle nie bywał rozmowny, teraz zdawał się lękać ust otworzyć.
— Pan baron może nam co poradzisz, może przez przyjaźń dla domu...
Jak oparzony porwał się z krzesła gospodarz nagle...
— Ja? ja? ale my natychmiast zmuszeni jesteśmy do Włoch wyjeżdżać — to od dawna było w projekcie... od dawna... bardzo mi żal — od dawna...
Prezes zamilkł, nie chcąc być natrętnym. Panna wcale do salonu nie wyszła. Mohyła po półgodzin-