Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Troszeczkę ostygnę — odezwała się cichym głosem.
— Zmęczona jesteś bardzo!
— Nie, alem była tak wesoła, tak wesoła, że mi się teraz chce płakać...
Kapitan ruszył ramionami.
— Wymkniéjmy się niepostrzeżeni... powóz czeka... lękam się, aby ci to nie zaszkodziło.
Dziewczę ruszyło ramionami, patrząc mu w oczy.
— Ale, tatku, ja mam swoją żołnierską naturę... jutro znaku nie będzie... tylko, ot tak, nie wiedzieć dlaczego smutek padł mi na duszę... Kiedyż się tu już drugi raz tak wesoło zabawimy?
— Dziwne pytanie! może nigdy, rzekł kapitan. — Wierz mi — jedźmy, póki nas nikt nie widzi i nikt nie żegna. Ja to wolę.
Rada nie rada Stasia podała rękę ojcu, który przez najbliższe drzwi ją wyprowadził. Był pewien, że ich nikt nie postrzeże. Zdziś, który stał przy matce, widocznie usiłującéj go zagadać — postrzegł wymykającą mu się Stasię i wybiegł za kapitanem.
Posłyszawszy kroki za sobą, dziewczę zarumieniło się, twarzyczka jéj trochę się rozjaśniła, odwróciła się i spostrzegła Zdzisia...
— Uciekacie państwo?...
— Od dawna czas... odparł kapitan: aż wstyd, żeśmy się do białego dnia zapomnieli...