Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiedzieć się o wszystkiém... wtrącił prezes. O najpilniejszém myśleć należy... ratować resztki i ocalić hrabinę.
Kapitan kładąc rękawiczki, ze spuszczoną głową chodził po pokoju.
— O mój Boże! jęknęła Stasia. — Ten dzień wesela, który miał być pierwszym, będzie dla nich ostatnim! Co za przeznaczenie, z takiego przepychu spaść do niedostatku!... Ta burza... to było jakby oznajmienie innéj, która się nad ich głowami zbierała...
Ale czyż to może być! mój Boże, czyż to może być! to nie sen!
Koń kapitana stał przed gankiem... Porowski podał rękę Mohyle, i milczący, zamyślony szedł do progu, córka mu się rzuciła na szyję — poczuł łzy jéj na twarzy.
— Ojcze kochany, uczyń co można, aby jéj ulżyć... aby ją oszczędzić...
— Bądź spokojna... zrobię co potrafię... Bóg pomoże do miłosiernego uczynku.
— A jedź ostrożnie... tatku — na mostku... koń się czasem płoszy! jeszcze przeze drzwi dorzuciła Stasia.
Szczęściem dla niéj pozostawał jéj Mohyła, którego nakarmić i umieszczeniem go zająć się musiała — nie miała więc czasu płakać i narzekać. Prezes wywoływany do rozmowy milczał posępnie...