Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzekł... i jeździć ze mną, pojadę sam gdzie jeszcze być muszę.
— A gdzież być musisz? spytała hrabina.
— U kapitana.
Matka się zarumieniła.
— Ależ to po drodze — odezwała się żywo — możeby do nich wstąpić na chwilkę... nie chcę, abyś tam był sam. Stasia dobre dziecko, ale taki trzpiot.
Z kolei Zdziś się zarumienił.
— A! droga mamo, rzekł — czyż się można o mnie lękać... z powodu Stasi!
— Wstąpimy oboje — chcę u nich być — kapitana szanuję, nie byłam tam od wieków, będzie mi wdzięczen za tę grzeczność.
Wychylił się wiec Zdziś i kazał jechać na Wólkę.
Była to mała wioska szlachecka, a dwór stary pod słomą, ogródek starą modą w kwatery, lipy w dziedzińcu, gołębnik niedaleko, folwark naprzeciwko... Ogromny krzyż drewniany stał wprost naprzeciw domu, otoczony krzakami róż i akacyami, u dołu bluszczem okryty...
Wiejsko tu było i bez żadnego przymusu, aby się to inaczéj wydało ludziom niż. w istocie. Gdy kareta hrabiny pokazała się na grobli, w dziedzińcu zrobił się zamęt wielki. Parę razy w ganku mignęła biała sukienka Stasi; potém chłopak ruszył cwałem na pole po kapitana; mąka, która leżała na