Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rze, serdecznie, bez gniewu, bez szyderstwa... lecz nieco niedowierzająco.
— Nigdym się nie spodziewała, szepnęła uśmiawszy się dobrze, żebyś profesor był takim znawcą uczuć i w nich doświadczonym... A! stary bałamut! stary bałamut!!
Rozmowa przelatywała tak muskając różne domorosłe sprawy, gdy we drzwiach od drugiego salonu pokazał się duchowny w czarnéj sukni z guziczkami liliowemi i wspaniałém distinctorium na łańcuchu złotym... Był to mężczyzna już niemłody, blady, pięknéj twarzy arystokratycznéj, ubrany z wielką elegancyą i ruchami zdradzający dawne z salonami pokrewieństwo.
Uśmiechające się usta, przymrużone nieco oczy, wyraz twarzy wymuszenie łagodny, odbijały dziwnie przy ruchach żywych, dowodzących temperamentu gorącego. Znać było, że się ciągle uśmierzać i hamować musiał.
Był to ksiądz kanonik Starski, proboszcz miejscowy, zaproszony już tego dnia do pałacu, dla zabawienia prezesa. Hrabina ceniła go wysoko, tém więcéj, że oprócz przymiotów kapłana, odznaczał się jako salonowy dobrego wychowania człowiek najlepszym tonem i — należał do towarzystwa. Pobyt dość długi w Rzymie i za granicą, pierwiastkowe zresztą w rodzinie własnéj nawyknienia do mizernego świata czyniły go miłym i pożądanym wszędzie... Była to głosem powszechnym zawczasu,