Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zdzisław rzucił mu się na szyję płacząc, mówić nic nie mógł...
— Daruj mi te łzy... o matce myślę... wyjąknął niewyraźnie... biedna mama... jedźmy — jedźmy jednéj chwili...
— Uspokój się pan, nie myśl o wyjeździe, ja nim zarządzę...
Wstyd okazania się słabym, oszczędził pewnie Zdzisławowi samemu bolu, z którym walczyć musiał. Żabicki nie odstąpił go już na chwilę, zwolna i stopniowo przygotowując do téj klęski, któréj rozciągłości zdawał się Zdziś wcale nie módz pojąć.
Roił i on, że coś da się ocalić, że ten stryj będzie człowiekiem i okaże serce ludzkie, że się odwołają do sądu i pośrednictwa obywateli...
Żabicki kochając Zdzisława, znajdował sposób, oznajmienia mu coraz czegoś gorszego tak, by od razu nie padł pod brzemieniem.
Ciągle mu wystawiając obowiązek męztwa dla matki — nie dał upaść na duchu... Zdzisław rozgorączkowany był, ale nie zrozpaczony. Dla niego niczém się zdawała utrata majątku, w któréj zupełność uwierzyć nie chciał, a troskał się o drogą matkę i jéj tylko pragnął oszczędzić cierpienia.
W parę godzin wszystko było do drogi gotowe, szło tylko o profesora, o którym sobie teraz dopiero przypomniał Zdzisław. Posłano po niego, Wilelmskiego nie było.
— Czekać na niego nie możemy — odezwał się