Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powitał z niezmierną grzecznością, wreszcie Zdzisia jak zawsze uśmiechniętego i promieniejącego młodością. Ku téj nadziei przyszłości zwracały się nietylko oczy matki, ale całego towarzystwa; on stanowił ognisko, około którego krążyły uczucia i myśli przytomnych... Chłopiec dobrze o tém wiedzieć musiał, ale poczciwa w istocie natura nie dozwalała wzbić się w dumę... Matce szło o to, aby mu się dać popisać z dowcipem przed prezesem. Naprowadziła rozmowę na uniwersytet i wybór przyszłych studyów.
— Ja byłbym za tém — odezwał się prezes, wiedząc, że zdanie jego z pewnością dobrze będzie przyjętém, — aby kochany nasz pupil szedł w tém za instynktem własnym, za nieomylną wskazówką natury...
— Niech sam wybiera — szybko dodała matka: byle nie coś obrzydliwego. Matematyka jest sucha, męcząca, to nie dla niego, nadto ma wyobraźni i serca mój Zdziś — już nawet nie wspominam o medycynie, bo to ohydna rzecz... Dla ciekawości nawet nie pozwoliłabym nigdy! nigdy! — Prawnikiem téż nie będzie pewnie... na co mu to?..
— Zostaje literatura — rzekł kanonik — najwłaściwsza! historya, języki...
— A! on tak poezye lubi!.. zawołała matka...
Wszyscy patrzali na Zdzisia, który się łagodnie uśmiechał.