Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przygotowaniom, ozłacając je pomarańczowemi blaski... Wierzchołki drzew poza pałacem oświecone jaskrawo malowały się na ciemniejącém już niebie północy. W parku długie ich cienie słały się już po trawnikach i ulicach; a pałac na tle ciemném zieleni czarodziejską zdawał się dekoracyą ze swą kolumnadą i kamiennemi galeryami i gankami. Co raz to ktoś się ukazał, przebiegając je żywo i znikając w głębi gmachu.
Gdy tu panował taki ruch, daléj w ocienionym parku, ciszy głuchéj nawet szum drzew nie przerywał, bo najlżejszy powiew wiatru nie poruszał ich gałęzi...
Wśród klombów na pięknie utrzymanych trawnikach, rozrzuconych ręką ogrodnika-malarza, wiły się ścieżki żółtym wysypane żwirem, wiodąc na przemiany to w gąszcze, to na niespodziane łąki, z których widoki na daleką odsłaniały się okolicę. Na jednéj z nich przechadzały się właśnie wolnym krokiem dwie osoby do dworu należące: kobieta mogąca mieć lat około pięćdziesięciu, i mężczyzna, którego wiek trudno było na pierwszy rzut oka rozpoznać.
Pani szła przodem; towarzysz jéj z widoczném uszanowaniem dworaka, nie śmiejąc się z nią zrównać, albo pozostawał nieco w tyle, lub obok idąc usuwał się do pewnéj odległości, pochylając tylko aby mógł utrzymać nieprzerwaną rozmowę. Piękna była postać kobiety, chociaż wiek na twarzy nad-