Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

darowaną byłoby rzeczą, gdybym się z nim nie widział, uchybiłbym mu... idę...
Jakoż wybiegł natychmiast. Baron na tém samém piętrze zajmował salon i parę pokojów. Zdziś dał swój bilet kelnerowi i dopisał na nim ołówkiem, że na chwileczkę widzieć się pragnie koniecznie. Któż wie? może i nadzieja spojrzenia jeszcze raz w oczy téj czarodziejce, któréj pączek różany nosił na sercu, pędziła go do barona.
Dosyć długo kazano mu czekać w korytarzu — naostatek kelner otworzył drzwi salonu, w którym nikogo nie było... Zdzisław wszedł... Na kanapie leżał tylko szal znajomy mu, ten sam, którym obwinięta Elsa opuszczała Samobory, tego pamiętnego, pięknego dnia marzeń i wesela.
Baron dosyć znowu czekać na siebie zmusił — wreszcie drzwi się otworzyły, wyszedł sztywniejszy niż kiedy, blady i widocznie mocno zakłopotany.
Zdzisław rzucił się ku niemu z uczuciem, gotów mu paść w objęcia, gdy Mangold wyciągniętą, twardą jak żelazo podał mu rękę i nią go wstrzymał w przyzwoitém od siebie oddaleniu...
— Baron wiesz o nieszczęściu naszém! zawołał Zdzisław...
— Tak jest — słyszałem... wyjąknął Mangold — ubolewam nieskończenie...
— A! pan co byłeś przyjacielem naszym, matki mojej — pan co masz tyle doświadczenia... pan...